Szpiczasty pępek świata kończy 125 lat

Nie sposób jej nie zauważyć, nie zatrzymać wzroku. Wpisuje się w każdy widok miasta. Stała się ikoną techniki, turystyki, Francji, Paryża. Wieża par excellence

Aktualizacja: 13.10.2014 03:45 Publikacja: 26.09.2014 02:40

Szpiczasty pępek świata kończy 125 lat

Foto: Fotorzepa, Filip Frydrykiewicz F.F. Filip Frydrykiewicz

Ofiarowuje też każdemu widok jedyny w swoim rodzaju: widok bez samej siebie. Rozciągający się z jej wierzchołka niepowtarzalny pejzaż szarej cyny dachów kryje geometryczne poletka kwartałów domów, dzieło natchnionego barona Haussmanna. Dziś mało kto kwestionuje jej urodę i sens istnienia, ale początki – 125 lat temu – nie były wcale łatwe.

Tłumy ciągną od rana do wieczora. Z czterech stron Paryża i z tysiąca stron świata.

Jedni, jak ja, docierają od południa, czyli od strony napoleońskiej Ecole Militaire i Pól Marsowych – szerokiej parkowej promenady, otoczonej nazbyt porządnie przystrzyżonymi drzewkami wzdłuż szarych alejek. Po obu jej stronach ukryte przed wzrokiem turystów dyskretne kamienice – najlepsze paryskie adresy z 500-metrowymi apartamentami zamieszkanymi przez stare rodziny lub młode fortuny.

Zobacz więcej zdjęć

Od północy – z placu okolonego kolumnadami pałaców przy Trocadero – rozgadani turyści z rozbieganym wzrokiem przekraczają Sekwanę, odciągając dzieci od kręcącej się przy dźwiękach katarynki XIX-wiecznej karuzeli.

Ze wschodu – z bulwaru nadrzecznego, gdzie można dopłynąć bateaux mouches (zaokrętowawszy się w średniowieczu przy katedrze Notre Dame i kończąc podróż w epoce pary) albo dojść pieszo kilka kroków z mekki dzisiejszej architektonicznej nowoczesności – z Muzeum Sztuki Prymitywnej przy Quai Branly, którym Francja XXI wieku uśmierza postkolonialne wyrzuty sumienia.

No i oczywiście z zachodu – od stacji metra, które przewozi zapatrzonych w przewodniki turystów płynnie i bez zakłóceń, od jednej atrakcji do drugiej, bez niepotrzebnego mieszania im w głowach życiem miasta.

Żyrafa z żelaza

Strumienie z czterech stron, uzupełnione wysypującymi się z autokarów wycieczkami, docierają do turystycznego epicentrum współczesnego świata. Współczesna wieża Babel działa perfekcyjnie. Tłum zaskakująco karnie i bezkolizyjnie rozdziela się w kolejki prowadzące do wieżowych nóg. Jedni chcą po schodach (1710 stopni na sam szczyt), inni windą. Można również tylko na pierwszy poziom albo na drugi lub do restauracji. Ale najlepiej oczywiście wjechać na sam wierzchołek – nie po to Gustaw Eiffel tak się wysilał, zaprojektował i zbudował aż 350 metrów żelaznego monstrum, żeby z tego nie skorzystać.

Zatem za chwilę rozpocznie się podróż, za moment wszyscy odbędą rytuał inicjacji – wejścia w masową turystykę. Każdy może wjechać w chmury (choć lepiej, żeby nie miał lęku wysokości). I robi to co roku 20 milionów osób. Żyrafa z żelaznej koronki, jak nazwał ją Cocteau, to poważne, skomplikowane przedsiębiorstwo i jednocześnie absurdalna konstrukcja, stercząca w środku wielkiego miasta. 100 procent komercji i zarazem 100 procent poezji.

A z bliska, dodatkowo, 100 procent zdumienia. Kiedy rano po przebudzeniu patrzyłam na nią z daleka z podparyskiego Marly-le-Roi, wydawała się smukła, niemal subtelna, przypominał się Apollinaire, który pisał: wieża – pasterka paryskich mostów. Teraz, widziana z żabiej perspektywy, staje się monstrualna, dosłowna, betonowo-żelazna, niczym gigantyczny trasformers w środku miasta, potwór z amerykańskiego filmu o zagładzie cywilizacji, który zaraz ruszy. Na szczęście wieża trzyma się mocno w posadach, a filmowcy dają jej raczej romantyczne role.

Autor, autor!

Niewiele brakowało, byśmy wjeżdżali nie na wieżę Eiffla, lecz Bonickhausena, a może nawet Bonickhausena, Kochlina i Nouguiera. Czy to brzmi równie dobrze? Nie. Problem szczęśliwie się nie pojawił, ponieważ roztropny dziadek budowniczego, przewidując kłopoty z wymową, dodał do swego niemieckiego nazwiska drugi człon – Eiffel, od nazwy regionu, z którego pochodził. Sam budowniczy sprawę uporządkował, porzucając owego Bonickhausena w 1880 roku i argumentując przed sądem w Dijon, że niemiecko brzmiące nazwisko może mu zaszkodzić, zarówno prywatnie, jak i interesach.

A co z panami Kochlinem i Nougierem? To dwaj pracownicy firmy inżyniera Gustawa Eiffla, którzy wraz z trzecim kolegą, panem Sauvestre, odpowiedzialnym za estetykę, wymyślili i zaprojektowali słynną wieżę. Szef dał im swobodę działania, a potem odkupił od nich patent. Pozostało już tylko znaleźć kontrahenta zainteresowanego zrealizowaniem „projektu wieży z metalu, wysokiej na 1000 stóp do zbudowania w centrum miasta" i jeszcze, bagatelka, właśnie ją zbudować. Kochlin, Nougier i Sauvestre mają dla sprawy niewątpliwe zasługi, jednak istnienie wieży świat zawdzięcza talentom i uporowi ich pryncypała – Gustawa Eiffela. Nie ma wątpliwości, nazwa jest w pełni zasłużona.

Eiffel, syn napoleońskiego oficera i kupieckiej córki, inżynier i budowniczy, czyli człowiek sukcesu, był klasycznym przedstawicielem swojej epoki. Techniczne wykształcenie w połączeniu z biznesowymi talentami przyniosło mu finansowy sukces i zasłużoną sławę. Zanim zabrał się za paryską wieżę, już wcześniej budował mosty, wiadukty, dworce, kopuły, kościoły, poczty – wszystkie te potężne metalowe budowle, symbole epoki industrializacji.

Był przy tym przemysłowcem na skalę globalną, niczym XIX-wieczny Norman Foster zdobywał kontrakty i sławę na całym świecie: w Portugalii, Peru, Wietnamie, Budapeszcie, Algierii, Sarajewie... Te czasy to zdecydowanie epoka „w budowie": nowe techniczne możliwości, wynalazki, bogactwa płynące z kolonii i cywilizacyjne wpływy podążające w przeciwnym kierunku, tworzyły idealne warunki dla zdolnych i upartych wizjonerów techniki. Wszędzie trzeba przecież coś zbudować, najlepiej dużego i nowoczesnego, ale jednak użytecznego: dworzec, operę, fabrykę, wiadukt.

No, ale wieża? Budowla całkowicie i do niczego nieprzydatna? Można by pomyśleć, że w tej praktycznej epoce nikomu nie przyjdzie do głowy realizacja takiego projektu. Błędne założenie, proszę państwa. Należy uwzględnić ludzkie upodobanie do spektaklu i pragnienie sławy, plus istnienie wystaw światowych, takich jak Wystawa Paryska w 1898. To ta okazja uczyniła możliwym powstanie wieży Eiffla.

Cały świat jedzie do Paryża

Początkowo inżynier Eiffel zamierzał sprzedać swój projekt... Barcelonie. Tamtejszy burmistrz uznał go jednak za nierealistyczny, zbyt kosztowny i wzgardził pomysłem. Potem rozpoczęły się przygotowania do wystawy w Paryżu, a Eiffel, chcąc zwiększyć swoje szanse, wydał fortunę na reklamę, marketing i promocję, lansując wieżę w prasie i zabiegając o poparcie oficjeli i opinii publicznej. Skutecznie. Wśród zwolenników projektu najważniejszym okazał się znajomy Eiffela, minister handlu – Edouard Lockroy, człowiek z wyobraźnią i skłonnością do upartego wspierania pomysłów, które przypadły mu do gustu.

Przydatna to była znajomość, bo minister został generalnym komisarzem wystawy. To on rozpisał konkurs na budowle, w których miała się odbyć wystawa, a wśród nich na projekt „zbudowania na Polach Marsowych wieży z żelaza o kwadratowej podstawie, o boku 125 metrów i wysokości 300 metrów" – wypisz wymaluj wieża Eiffla, której projekt był gotów od trzech lat. Pachnie układem, prawda? Ale konkurs nie był fikcją. Trwał 100 dni i okazało się, że mimo tak krótkiego terminu kandydatów nie brakuje. Do finału przechodzi Eiffel, mimo że jury ma zastrzeżenia do konstrukcji wind. Wśród przegranych jest Joseph Cassien-Bernard, który zamierzał postawić wieżę o podobnej konstrukcji, z tą różnicą, że na wzór kolosa z Rodos miała mieć szeroko rozstawione nogi-podstawy na dwóch brzegach Sekwany.

Teraz pozostaje tylko znaleźć źródło finansowania. Budżet przewiduje wydatki na poziomie 6 mln 500 tysięcy franków w złocie, z czego półtora miliona to subwencja państwowa, resztę w połowie sfinansował Eiffel z własnych pieniędzy, w połowie banki. Budowa wieży nie była żadnym wyjątkiem – oczywiście wydano więcej, niż zamierzano, bo 8 milionów. Ale już wówczas przewidziano także dochody. Bilet wstępu w dni powszednie miał kosztować 5 franków, w niedziele 2 franki i począwszy od 1 stycznia przez 20 lat całe zyski miały trafiać do kieszeni konstruktora. Potem wieża... miała zostać rozebrana, ale w tym momencie nikt się tą sprawą jeszcze nie przejmował. Wygrawszy konkurs i ustaliwszy budżet, Gustaw Eiffel mógł przystąpić do właściwych prac. Był 8 stycznia 1887 roku.

Szpetny szkielet dzwonnicy

Kiedy tylko prace się rozpoczęły, okazało się, że wieża ma przeciwników, i to wpływowych, bo sprawujących rząd dusz. 14 lutego 1887 roku w dzienniku „Le Temps" ukazuje się manifest artystów „przeciwko wieży Pana Eiffela i w obronie nienaruszalnego piękna Paryża". Zdaniem sygnatariuszy (nie byle jakich, bo są wśród nich Maupassant, Dumas syn, Gounod, Leconte de Lisle, Sardou, Garnier) wieża nie dość, że jest niepotrzebna, to i monstrualna w swojej brzydocie. Eiffel nie lekceważy przeciwników. Natychmiast udziela dziennikowi wywiadu, w którym daje odpór artystom w imieniu inżynierów, pytając retorycznie, acz podchwytliwie: „czy dlatego, że jesteśmy inżynierami, nie mielibyśmy myśleć o pięknie? Czy tworząc rzeczy solidne i trwałe, moglibyśmy lekceważyć piękno i elegancję?" Oczywiście, że nie – odpowiada sam sobie, a jako ostateczny argument podaje stwierdzenie, że wieża będzie piękna „swoim własnym, wyjątkowym pięknem". Trudno z tym dyskutować bez obejrzenia efektu finalnego. Poza tym przecież to będzie budowla tymczasowa... Artyści więc cichną, a prace ruszają pełną parą.

Eiffel zatrudnia na budowie 250 pracowników. Ale to dopiero początek, bo oprócz tych pracujących na Polach Marsowych jest jeszcze 150 robotników i 40 kreślarzy zatrudnionych w fabryce w podparyskim Levallois-Perret. To właśnie tam powstaje 4300 precyzyjnych rysunków technicznych i 18 tysięcy metalowych elementów długości do 5 metrów. Na miejscu powstały tylko kwadratowe, potężne fundamenty pod cztery nogi wieży, wpuszczone głęboko w ziemię. Te gigantyczne betonowe bloki, które widać na powierzchni, mają wyłącznie funkcję estetyczną. Metalowe przęsła są transportowane do Paryża i tam następuje najważniejszy moment: łączenie ich w całość metalowymi nitami. Do budowy wieży zużyto 2 miliony 500 tysięcy nitów. Musiała być solidna. Jeśli tylko jakiś element był nieprecyzyjnie wykonany, odsyłano go do warsztatów.

Gustaw Eiffel okazał się nie tylko sprawnym inżynierem, ale też geniuszem organizacji. Prace postępowały w szybkim tempie: do wysokości pierwszego poziomu – 10 metrów na miesiąc, począwszy od drugiego – 30 metrów. Prawdziwe „schody" zaczęły się przy stawianiu iglicy – coraz wyżej budowano rusztowania i instalowano dźwigi na wysokości. Dziennikarz, który odwiedził budowę na początku 1889 roku, był pod wrażeniem roznoszącego się wszędzie dźwięku młotów: uderzano nimi w poziomie, wbijając nity, i wszystko musiało się zgadzać co do milimetra. Robotnicy zatrudnieni przy budowie wieży nie mieli lekko: zimą pracowali dziewięć godzin, latem 12. Podczas trwania całej budowy zginął tylko jeden – Angelo Scaglioti, który spadł wyjątkowo pechowo: z pierwszego poziomu, i to już po zakończeniu prac. Odbyły się też dwa strajki: jeden skuteczny, zakończony przyznaniem podwyżek, drugiemu pan Eiffel dał odpór, argumentując, skądinąd przytomnie, że nie ma różnicy, czy się pracuje na 50 czy na 200 metrach, bo w razie upadku jest się tak samo bez szans.

Budowę zakończono później, niż zamierzano. Prace rozpoczęte w połowie stycznia 1887 r.  trwały 26 miesięcy. Oficjalna inauguracja wieży Eiffla odbyła się 31 marca 1889 roku, półtora miesiąca przed otwarciem Wystawy Światowej, której była główną atrakcją. Od pierwszych dni wieża była sukcesem absolutnym i masowym. Przez sześć miesięcy trwania wystawy wieżę (wówczas w ciemnobordowym kolorze!) odwiedziły prawie dwa miliony zwiedzających. Aż trudno w to uwierzyć, zważywszy że działo się to jednak w czasach „przedsamolotowych". Każdy, kto mógł, jechał do Paryża zobaczyć najwyższą na świecie budowlę. Wokulski po wizycie Izabeli Łęckiej w jego sklepie pyta sam siebie: „Co ja będę robił? Czym będę żył?... Chyba pojadę na wystawę do Paryża, a potem w Alpy". Bo czy jest w 1889 roku jakiś ważniejszy cel podróży, większe wydarzenie? Zwykli zjadacze chleba, marzyciele pragnący ujrzeć świat i miasto z lotu ptaka, koronowane głowy, celebryci tamtych czasów, wszyscy chcą zobaczyć wieżę. Szach Iranu i Buffalo Bill, no i oczywiście prezydent Francji – Sadi Carnot, dumny jakby to on sam ją zbudował, w przypływie dobrego humoru daje obsłudze napiwek w wysokości 200 franków.

Odzywają się też przeciwnicy. Porównują wieżę do tragicznej latarni, szkieletu, paskudnego masztu czy podziurawionego komina. Guy de Maupassant w tekście z 1890 roku pisze: „Opuściłem Paryż i Francję, albowiem Wieża Eiffla zbytnio dała mi się we znaki. Nie tylko widać ją zewsząd, ale i atakuje na każdym kroku, koszmar nie do uniknięcia". To głos odosobniony. Publiczność podziwia, sam Gustaw Eiffel dostaje Legię Honorową i zapewne jest wówczas najsłynniejszym człowiekiem w Europie, a może i na świecie. Nie spoczywa na laurach. Okazuje się geniuszem w kolejnej dziedzinie. Mogłoby się wydawać, że wieża jest wystarczającą atrakcją sama w sobie, ale Eiffel najwyraźniej uważa, że to za mało: uruchamia kolejne rozrywki. Po pierwsze, iluminacje – setki gazowych lampek oświetlają wieżę co wieczór, a latarnia wysyła świetlne sygnały w kolorach francuskiej flagi. Po drugie, restauracje – francuska, rosyjska, amerykański bar i sala widowiskowa na 250 miejsc. Po trzecie, sklepy z pamiątkami. Są też fotografowie, można wypożyczyć lornetkę, kupić specjalne, drukowane na miejscu „wieżowe" wydanie „Le Figaro" i widokówkę, którą można wysłać w świat specjalnym balonikiem. W gruncie rzeczy bogactwo ówczesnych rozrywek w niczym nie ustępuje dzisiejszym.

Umowa, na podstawie której zbudowano wieżę, przewidywała, że przez 20 lat po zamknięciu wystawy będzie nią zarządzał i czerpał korzyści Eiffel, a w 1909 roku wieża stanie się własnością Paryża i zostanie rozebrana. Zapobieżenie takiemu rozwojowi wypadków staje się teraz najważniejszym celem działania słynnego budowniczego. Jego wysiłki są skierowane na udowodnienie przydatności wieży do działań naukowych. Co nim kieruje – ambicja, przywiązanie do swojego dzieła, poszukiwanie dodatkowych dochodów? To ostatnie zapewne nie, bo Gustaw Eiffel i tak wyszedł na swoje, a zdobyta sława tylko przysparza jego firmie zamówień.

Przywiązany do swojego dzieła był na pewno, nie przypadkiem przecież na najwyższym poziomie stworzył dla siebie gabinet, w którym przyjmował honorowych gości. Z biegiem lat chętnych do odwiedzania wieży jest coraz mniej, podczas kolejnej Wystawy Światowej w 1900 roku już tylko milion. Wieża wychodzi z mody. Na ratunek przychodzi jej zatem nauka. Intuicja Gustawa Eiffela kolejny raz okazuje się słuszna. Wieża udowadnia swoją przydatność do badań meteorologicznych i aerodynamicznych, do nadawania telegraficznych wiadomości wojskowych, a potem fal radiowych. W końcu władze uznają, że wieża ma strategiczne znaczenie dla obronności. I tak widmo rozbiórki zostaje odsunięte. Doświadczenia kilkudziesięciu naukowców, których nazwiska są uwiecznione na specjalnej tablicy, wpisują się w epokę odkryć. Do wypadków przy pracy należy zaliczyć wyczyn Franza Reicherta testującego swój wynalazek: coś w rodzaju kombinezonu ze skrzydłami nietoperza. Krótki lot z pierwszego poziomu kończy się już po chwili. W kronice Pathe z lutego 1912 widać tłum gapiów i policyjnego detektywa, który mierzy wgłębienie w ziemi zrobione przez nieszczęsnego wynalazcę.

Dziś na wieży znajduje się 120 anten, nadaje stąd 41 kanałów telewizyjnych i 32 stacje radiowe. Oprócz celów naukowych z biegiem czasu równie ważna okazała się jej przydatność reklamowa: wieża – wielka, widoczna zewsząd powierzchnia – to olbrzymi billboard. Przez dziesięć lat przed?II wojną wykorzystywał ją Citroen.

Siła przyciągania

Wraz z rozwojem transportu i masowej turystyki wieża powraca do łask. Bez przesady można powiedzieć, że każdy, kto podróżuje, prędzej czy później ją odwiedzi. A ci, którzy nie dotrą do Paryża, być może odwiedzą którąś z kilkudziesięciu istniejących na całym świecie kopii wieży Eiffla. Powstają one od dziesięcioleci, ciągle pojawiają się nowe: w Las Vegas – 165 metrów, w Hangzhou – 108 metrów, w Shenzhen – 100 metrów, w Paris w stanie Teksas – 20 metrów, w jego imienniku w stanie Tennessee – 18 metrów, i w Pariże w regionie czelabińskim – 50 metrów (całkiem nowa i świeżutka wieża Eiffla z 2005 roku). W planach są kolejne: w Dubaju ma powstać, jakżeby inaczej, identyczna z oryginałem. Albo i wyższa.

Można sobie wyobrazić następującą scenę: „Lipcowy żar lał się z nieba, gdy mieszkańcy Paryża i jeszcze liczniejsi od nich turyści zorientowali się, że po mieście nie można już chodzić. Spacerowanie i zwiedzanie stało się sportem ekstremalnym – a to z powodu ryzyka kontuzji po nadepnięciu na jeden z cienkich żelaznych kolców. Wyrosły z zewsząd niemal z dnia na dzień... i zmieniły centrum Paryża w krajobraz z innej planety... Sytuacja była jeszcze groźniejsza, niż przypuszczano. Po 120 latach uśpienia, a może po 120 latach powolnego dojrzewania do idei rodzicielstwa, wieża Eiffla zaczęła się rozmnażać". To fragment zainspirowanej obrazem Wilhelma Sasnala książki Tiny Oziewicz „Pamiątka z Paryża". Książka jest dla dzieci, co niewątpliwie gwarantuje, że za ileś lat dorośli postanowią skonfrontować wspomnienie z dzieciństwa z rzeczywistością, stając w długiej kolejce u stóp wieży.

Być może wieża najwięcej zawdzięcza właśnie artystom: śpiewał o niej Dutronc, opisywał Apollinaire, Cendrars, Cocteau, Queneau, malował Celnik Rousseau, Signac, Delaunay, Chagall, kręcił filmy Malle, Rene Clair, Lelouch, fotografował Cartier Bresson, Kertesz, Newton.

Jak to się stało, że zafascynowała cały świat, artystów i zwykłych konsumentów, kolekcjonerów doznań wyjątkowych i przeżyć banalnych, zbieraczy tanich bibelotów i najdroższych jubilerów? Dlaczego właśnie ona pogodziła wszystkich? Być może najtrafniej zinterpretował ten fenomen Roland Barthes w eseju „Wieża Eiffla", dostrzegając w wieży przede wszystkim przestrzeń dla wyobraźni: „Spojrzenie, przedmiot, symbol. Wieża ma nieskończoną liczbę znaczeń, jakie człowiek jej nadaje. Jest jednocześnie spektaklem i widzem, zbyteczna i niezbędna, zwyczajna i niezwykła, jest świadkiem stuletniej historii i nieustającą nowością, niepowtarzalna i masowo kopiowana, jest jak czysty znak, któremu można nadać wszystkie znaczenia i przypisać wszelkie obrazy. Wieża jest metaforą pozbawioną ograniczeń, dzięki niej ludzie mogą korzystać z wyobraźni, przestrzeni ich prawdziwej wolności, tej, której nigdy nic nie zdołało im odebrać".

Barthesowska analiza uświadamia, że wieży przypadł w udziale los wyjątkowy, dużo bardziej niezwykły niż ona sama, też przecież nietuzinkowa. Stała się dla całego świata symbolem Paryża, Francji i... podróży. A więc w pewnym sensie wolności. Głośno krytykowana i równie mocno podziwiana. Wieża, przykład technicznej doskonałości i wyzwanie rzucone zdrowemu rozsądkowi, przemieniła się z czasem w dzieło sztuki, bliskie nie tylko paryżanom, ale także tym wszystkim, którzy zawarli z nią znajomość, stanęli u jej stóp w jednej z wijących się kolejek, wjechawszy na szczyt rzucili okiem na rozciągnięty wokół biały Paryż, a następnie przystąpili do współczesnego rytuału: kilkoma selfie objęli ją w posiadanie, włączyli symbolicznie do swojego świata i w świat wysłali, uruchamiając w ten sposób, tak jak kiedyś robiono za pomocą widokówki, marzenia kolejnych przybyszów.

No i pamiątki kupowane na dole. Oczywiście. Amerykanie, Chińczycy, Japończycy, Niemcy kupują tony bibelotów. „Wśród turystów kręcą się handlarze. Senegalczyk potrząsa blaszanymi wieżami nanizanymi na drucianą obręcz, jakby odprawiał szamański rytuał nad głowami ludzi czekających w kolejce do kasy. W pewnej chwili rozlega się krótki gardłowy krzyk. Kilkudziesięciu czarnoskórych mężczyzn w tej samej sekundzie przepycha się przez tłum i biegnie w stronę parku. Za nimi pędzą policjanci na górskich rowerach. Brzęczą pozłacane wieże – amulety, sprzedawcy znikają pomiędzy drzewami. Za kilka minut wrócą" – pisze Emil Marat w książce „Szkło".

Trafią te małe złote wieże do milionów szuflad w milionach domów: symbole podróży z obowiązkowym punktem turystycznego programu, którym stała się „pasterka paryskich mostów". Zamykam w dłoni i ja kupioną od Senegalczyka małą pozłacaną wieżę. Jej matka kończy w tym roku 125 lat.

Autorka jest dziennikarką i tłumaczką. W latach 90. redaktor naczelna Radia Zet, potem naczelna miesięczników „Marie Claire" i „Voyage". Ostatnio ukazało się wznowienie tłumaczonej przez nią książki „Szaleństwo marszu" Jacques'a Lanzmanna

Ofiarowuje też każdemu widok jedyny w swoim rodzaju: widok bez samej siebie. Rozciągający się z jej wierzchołka niepowtarzalny pejzaż szarej cyny dachów kryje geometryczne poletka kwartałów domów, dzieło natchnionego barona Haussmanna. Dziś mało kto kwestionuje jej urodę i sens istnienia, ale początki – 125 lat temu – nie były wcale łatwe.

Tłumy ciągną od rana do wieczora. Z czterech stron Paryża i z tysiąca stron świata.

Pozostało 98% artykułu
Turystyka
Nie tylko Energylandia. Przewodnik po parkach rozrywki w Polsce
Turystyka
Kompas Wakacyjny 2017: W Grecji Mitsis nie do pobicia
Turystyka
Kompas Wakacyjny 2017 pomaga w pracy agenta
Turystyka
Kompas Wakacyjny 2017: „Strelicje" pokonały „Ślicznotkę"
Turystyka
Turcy mają nowy pomysł na all inclusive