Spór toczy się wokół radykalnych zmian zapowiedzianych przez szefów metra. Planują oni zamknięcie wszystkich kas i zastąpienie ich automatami. Podkreślają, że coraz mniej ludzi - ledwie 3 proc. - kupuje bilety przy okienku. Tylko na najbardziej ruchliwych stacjach uruchomione miałyby zostać w zamian "centra obsługi pasażera".
Zaoszczędzone w ten sposób pieniądze firma London Underground chce zainwestować w poprawę infrastruktury oraz w sprawienie, by część linii kursowała dwadzieścia cztery godziny na dobę. Jej władze podkreślają, że zwykle podobne inwestycje finansowane byłyby z podwyżek cen biletów.
Związkowcy protestują i nie dowierzają zapewnieniom swoich szefów, że przymusowych zwolnień nie będzie. Dodatkowo spodziewają się, że nawet ci, którzy zza biurka przesunięci zostaną na perony, zarabiać będą mniej. Protestujący obawiają się, że po zmianach znacznie zwiększy się liczba stacji, na których nie będzie nikogo z obsługi. A - jak przekonują - stacje bez personelu to brak pomocy i mniejsze bezpieczeństwo dla pasażera, szczególnie wieczorem.
Według badań, przeciętny londyńczyk na dojazdach z i do pracy spędza niemal godzinę dziennie. Podczas strajku mieszkańcom miasta mają pomóc dodatkowe autobusy i łodzie kursujące po Tamizie. To z pewnością jednak nie wystarczy, bo każdego dnia z metra korzystają tu trzy miliony pasażerów.
Protest potępił już David Cameron, nazywając go "nieuzasadnionym i nie do zaakceptowania".