Rz: Do Polski przyleciał pan z Seattle na pokładzie najnowszego nabytku LOT-u, boeinga 737 MAX. Podróż trwała 14 godzin i chyba najwygodniejsza nie była, bo to maszyna średniego zasięgu. Często zdarza się, że osoby z zarządu Boeinga osobiście dostarczają nowe maszyny i to na takich odległościach?
Monty Oliver: Robię to kilka razy w roku, chociaż nie zawsze jest to średni samolot i tak długi rejs. Nie ukrywam, że dla nas zawsze jest to specjalna okazja. Nie zdarza się przecież codziennie, że jest to prawdziwa premiera, tak jak to było w przypadku MAX-a i LOT-u. Bardzo długo pracowaliśmy z polskim przewoźnikiem, żeby do tego zakupu doszło. Więc kiedy doszło już do finału, wszystko się udało jak najlepiej, naprawdę miałem ochotę na świętowanie.
B737-MAX to najmłodsze dziecko Boeinga. Co w nim jest szczególnego?
To kolejny etap rozwoju boeinga 737, który okazał się najpopularniejszym samolotem na świecie. Włożyliśmy w tę maszynę wszystko, co Boeing ma dzisiaj najlepsze i najnowocześniejsze. Wnętrze zostało zaprojektowane przy wykorzystaniu doświadczeń z produkcji dreamlinera, takie same ma schowki na bagaż i sam samolot w środku wydaje się znacznie większy, niż jest w rzeczywistości. A z zewnątrz widać nowinki – rozwiązania technologiczne, takie jak winglety, ulepszenia aerodynamiczne, co pozwoli na znaczące obniżenie zużycia paliwa, więc maszyna jest ekonomiczna. Z pewnością polubi ją dyrektor finansowy LOT-u.
Osoby, które po raz pierwszy widziały wnętrze MAX-a, miały wrażenie, że fotele mogą być niewygodne, ponieważ są bardzo cienkie. Czy jest to jakaś nowa technologia?