Czy kiwi przetrwa kłopoty Nowej Zelandii?

Turystyka to w Nowej Zelandii największy biznes. Co roku ten odległy kraj odwiedza ponad dwa i pół miliona gości. To tak, jakby do Polski przyjeżdżało ich 20 milionów

Publikacja: 09.06.2012 09:04

Czy kiwi przetrwa kłopoty Nowej Zelandii?

Foto: AFP

Turystyka to w Nowej Zelandii największy biznes. Co roku ten odległy kraj odwiedza ponad dwa i pół miliona gości. To tak, jakby do Polski przyjeżdżało ich 20 milionów

Brytyjczycy Kerry i Neil Westonowie prowadzą w Hokitika na Wyspie Południowej hostel. Zanim dziesięć lat temu osiedli w dawnym mieście poszukiwaczy złota, długo wędrowali po świecie.

– Z naszych dwóch lat wędrówki dziewięć miesięcy spędziliśmy w Nowej Zelandii, większość na Wyspie Południowej. Odpowiadało  nam tu wszystko: klimat, krajobraz, ludzie. To było chyba nasze przeznaczenie – śmieje się Kerry.

Kerry jest plastyczką. Jej obrazy nowozelandzkich ptaków, wystrój pokojów, wyposażenie i wygląd jadalni, bujny tropikalny ogród czy galeria nadają hostelowi Birdsong charakter. Doceniły to najbardziej znane przewodniki świata z Lonely Planet na czele.

Hostel Westonów to jedna z tysięcy małych firm, które prowadzą w Nowej Zelandii nie tylko rodowici wyspiarze, ale i obcy, którzy znaleźli tutaj swoją ziemię obiecaną.

Niemiec Juergen Schacke jest artystą fotografikiem. Zakochał się w Nowej Zelandii 12 lat temu, założył tu rodzinę, otworzył galerię w Hokitika. Jego zjawiskowe pejzaże, fotografie ptaków w formacie obrazów, albumy i karty pocztowe kupują ludzie z Europy, Ameryki, Azji. – Podoba mi się życie tutaj. Spokojne, stabilne, codziennie spotykam u siebie w galerii ludzi z całego świata, więc nie mam powodu za nim tęsknić – opowiada z uśmiechem.

Turystyka daje tu zatrudnienie dziesiątkom tysięcy rodzin. W sumie ponad 1,6 mln ludzi z 4,4 mln mieszkańców kraju działa w sferze usług. Z usług (wliczając bankowe) pochodzi prawie 70 proc. nowozelandzkiego PKB wynoszącego 117 mld dolarów amerykańskich (2011 r.).

Składają się na to sklepy z pamiątkami, gastronomia, wypożyczalnie wszelkiego sprzętu, firmy transportowe i agencje turystyczne, w tym oferujące rozrywki miłośnikom mocnych wrażeń, jak nowozelandzki wynalazek, czyli skoki na bungee, spływy kajakowe rwącymi rzekami, czy loty na paralotniach ze szczytów Alp Południowych.

Toaleta w buszu

Z turystyką związane jest też utrzymanie czystości. Wyspa Południowa to chyba najczystszy kawałek naszej planety. W lasach deszczowych, na wysokogórskich szlakach Alp Południowych, w parkach narodowych, na plażach Morza Tasmana, w buszu, na poboczach dróg, parkingach, wioskach czy miastach nie zobaczy się nawet papierka. Nowozelandczycy zrobili z utrzymania czystości dobrze prosperujący rynek pracy. Według najnowszych danych nowozelandzkiego urzędu statystycznego, w tej sferze działa ponad 14 tysięcy firm. To więcej niż w branży energetycznej, górnictwie, oświacie czy telekomunikacji.

W ogólnodostępnej kuchni hostelu Birdsong stoi sześć wielkich koszy na śmieci: na szkło białe, szkło kolorowe, puszki i inne opakowania metalowe; plastik, resztki organiczne i na papier. Kosze opróżnia dwa, trzy razy w tygodniu firma, która wiezie odpady do centrum recyklingu w oddalonym o 30 km Ross, też dawnym miasteczku poszukiwaczy złota.

– Za wywóz śmieci płaci u nas każdy, nieważne, czy z tego korzysta, czy nie. Nas to kosztuje około 1200 miejscowych dolarów tygodniowo (3100 zł). Ale ponieważ dokładnie segregujemy odpady, to możemy sobie część odliczyć od podatków – wyjaśnia Kerry.

Na odludnej plaży Boy's Beach pod miastem Picton, skąd wypływają promy na Wyspę Północną, spotkałam Willa Johnsona, który codziennie wieczorem przemierza dziesięć kilometrów kamienistego wybrzeża z workami na śmieci. Znajduje trochę śmieci wyrzuconych przez fale. Dzięki temu jego jednoosobowa firma sprzątająca zarabia na życie pięcioosobowej rodziny.

Inna jednoosobowa firma utrzymuje w czystości toaletę na tej samej plaży. Choć to prawie godzina wędrówki od miasta przez gęsty busz, w toalecie jest świeży bukiet kwiatów, woda z pojemnika i mydło, dwa wielkie ręczniki i środki do odkażania rąk. Do tego mapy szlaków i uwagi o pogodzie.

Oczywiście takim sprzątającym firmom musi sprzyjać polityka rządu i lokalnych władz, które płacą za utrzymanie w czystości miejsc publicznych. Ten publiczny wydatek się jednak opłaca. Bezrobocie w Nowej Zelandii niewiele przekracza 6 procent, a dochód na osobę to 31 tys. dolarów (tylko 4 tys. mniej niż w Wielkiej Brytanii).

Drogie, choć własne

System podatkowy jest przejrzysty. Działalność prowadzi się prosto. Biurokracji niewiele – ocenia Kerry Weston. Podobną ocenę wystawiły Nowej Zelandii The Heritage Fundation i „The Wall Street Journal" w corocznym rankingu wolności gospodarczej. Odległa wyspiarska społeczność zajęła wśród 179 krajów czwarte miejsce, za sąsiadami – Hongkongiem, Singapurem i Australią.

„W handlu zagranicznym średnia stawka celna jest na konkurencyjnie niskim poziomie 1,6 procent, a bariery pozataryfowe są niewielkie. Istnieje bardzo niewiele ograniczeń działalności, za to dużo zachęt dla inwestorów zagranicznych. Dobrze rozwinięty jest sektor finansowy. Ogólne przepisy – rozsądne i przejrzyste. Banki nadal dobrze skapitalizowane i stabilne" – czytamy w tegorocznym zestawieniu.

Warto do tego dodać, że według najnowszego rankingu Transparency International, Dania, Nowa Zelandia i Singapur to kraje o najmniejszej korupcji na świecie.

Średnie zarobki nowozelandzkie to oficjalnie 25 dolarów nowozelandzkich na godzinę (65 zł) i 898 dolarów nowozelandzkich (2323 zł) tygodniowo. Wychodzi prawie 9,3 tys. zł miesięcznie.

W Christchurch, największym mieście Wyspy Południowej, Patti Page, 72-letnia sympatyczna emerytka, zaprosiła mnie na kolację. Od śmierci męża Patti mieszka samotnie w domu niedaleko słynnego w tym kraju toru wyścigów konnych Riccarton Park. To dobra, zielona, spokojna dzielnica. Dom Patti jest nieduży, ale wygodny. Emerytury ma niecałe 3000 miejscowych dolarów miesięcznie (7500 zł).

– Jeżeli jest tak dobrze, jak mówi rząd, to dlaczego jest tak drogo? Dlaczego nasza własna żywność, choć przecież nikt jej z daleka nie dowozi, kosztuje drożej niż ta z importu – denerwuje się Patti.

To rzeczywiście dziwne. Nowa Zelandia jest największym na świecie producentem nabiału na głowę mieszkańca. Stada krów mlecznych pasą się na tysiącach farm wzdłuż i wszerz kraju. W sumie jest tu prawie 6 mln krów. Do tego ponad 32 mln owiec, 4 mln bydła mięsnego i ponad 1 mln jeleniowatych, które tutaj hoduje się na mięso.

Ale litr rodzimego mleka kosztuje w najpopularniejszej sieci Countdown 2,5 – 4 dolarów nowozelandzkich (6,5 – 10,3 zł). Za 400 gr chleba o konsystencji i smaku gumy trzeba zapłacić także od 2,5 do 4 dolarów.

Pół litra piwa z miejscowego browaru (nie polecam) 4 – 5,5 dolarów (10,3 – 14,2 zł). Mocniejszy alkohol to już wydatek za pół litra ponad 40 dolarów (103 zł). Drogie są bardzo dobre soki owocowe z miejscowych owoców – 6 – 8 dolarów /litr (15 – 20 zł). Za 125 gr sera Brie zapłaciłam 4,7 dol. (12 zł).

Na tym tle doskonałe czekolady miejscowej fabryki Whittakers po 3,8 dolara (10 zł) za 250 gr czy dobre miejscowe białe wina – od 7 dolarów butelka (18,5 zł) to taniocha. Jednak w sklepach tańsze od nowozelandzkich były liczne tu wina australijskie. Pomimo że przyleciały z odległości 2000 km.

Inflacja w górę

- Wciąż dużo nam brakuje do wolnego rynku. Do lat 70. prawie wszystko sprzedawaliśmy do Anglii, obowiązywał szereg barier celnych chroniących miejscowych farmerów. Gospodarka uchodziła za zamkniętą. Potem Brytyjczycy weszli do Unii i przestali u nas kupować. Zaporowe cła zniesiono dopiero w połowie lat 80., bo musieliśmy otworzyć się na nowe rynki w Azji. Z Australią bariery znikły dopiero na początku 90. – opowiada mi George Smith, ekonomista amator spotkany w bibliotece publicznej w miasteczku Taupo nad największym jeziorem kraju o tej samej nazwie (ma wielkość Singapuru) na Wyspie Północnej.

W Nowej Zelandii każda biblioteka jest enklawą darmowego wi-fi i miejscem spotkań ciekawych ludzi. Żadna nie świeci pustkami nawet w weekendy. Pełno tu czytających książki, pracujących przy komputerach czy przeglądających czasopisma.

George z zawodu jest księgowym, makroekonomia to jego hobby. Jest zdania, że w Nowej Zelandii brakuje konkurencji zagranicznych firm. Na rynku spotkać można tylko firmy australijskie lub amerykańskie, a i to niewiele. Powoduje to utrzymywanie się wysokich cen, np. żywności.

– Nasi producenci żywności ze sobą nie konkurują. Rynek dawno podzielili między siebie, nikt nowy się nie wciśnie. Dlatego ceny rosną szybciej niż nasze płace i PKB – dowodzi.

Dane statystyczne to potwierdzają. W ciągu ostatnich pięciu lat (2006 – 2011) miejscowe sery podrożały na lokalnym rynku o 51,3 proc., chleb o 41 proc., wołowina o prawie 30 proc. podobnie jak owoce; warzywa o 28 proc.; mleko świeże i wyroby garmażeryjne o 24 proc. Inflacja w tym czasie wyniosła 27,3 proc., płace zyskały 21 proc.

– Ciekawym przykładem są paliwa. Dzięki temu, że całą benzynę i oleje musimy sprowadzać, importerzy konkurują. Mamy stacje m.in. BP, Caltex, Shell, Mobil i lokalnych dostawców. Cena jest więc niska – zwraca uwagę mój ekspert.

To prawda. Kraj, który po paliwo najbliżej ma do oddalonej o prawie 2000 km Australii; kraj, w którym kierowca zarabia średnio odpowiednik 10 tys. zł, sprzedaje litr dziewięćdziesiątki piątki po średnio 2,2 dolara australijskiego, czyli po 5,7 zł.

– To jest wina naszej mocnej waluty. Dlatego wszystko u nas jest dla ciebie drogie – uspokaja mnie farmer Jonathan sprzedający jabłka (po 4 dol za /kg –10,3 zł) na rynku w Napier, pięknym nadmorskim kurorcie odbudowanym w stylu art deco po trzęsieniu ziemi w latach 30. XX w.

– Trzy lata temu dolar był słaby, poleciałem do Europy i tam dla mnie wszystko było drogie – dodaje farmer.

Spanie jest w Nowej Zelandii najdroższą składową podróży. Noc w wieloosobowej sali w hostelu kosztuje najmniej 20 dolarów (51 zł). Ale najtańsza jedynka (maleńki pokoik z łóżkiem, pościelą, ręcznikiem), ze stolikiem i ewentualnie szafką (szafy na ubrania są nieznane), kosztuje w hostelu 50 dol. za noc (130 zł). A płaciłam też za taki goły pokoik 65 dol. (170 zł bez ręcznika).

Czasami pomagało targowanie się, w którym Nowozelandczycy nie gustują i nie są mistrzami. W Napier właściciele hostelu położonego z dala od centrum zgodzili się dać mi jedynkę z łazienką i TV (nie działał) za 55 dol. (najpierw chcieli 70 dol.).

Z turystów zdziera się też niemiłosiernie we wszelkiego rodzaju muzeach, oceanariach, obserwatoriach (ceny od 18 dol. – 46 zł, w górę). Skok na bungee to wydatek co najmniej 150 dol. (388 zł). Drogi jest też transport.

Z ekologią na bakier

Każdy Shire (idylliczna kraina hobbitów z powieści Tolkiena „Władca Pierścieni") ma swój Mordor (ponure państwo tyrana Saurona). W Nowej Zelandii, gdzie reżyser Peter Jackson odnalazł idealne plenery do ekranizacji powieści, zmorą jest otyłość mieszkańców, niszczące trzęsienia ziemi i nadmiernie eksploatowana przyroda.

Od czasu osiedlenia się Maorysów w X wieku człowiek zniszczył większość wyjątkowej tutejszej fauny. Maorysi do przybycia białych w XVIII w. wybili wszystkie 20 gatunków nielotnych ptaków moa (osiągały do 3 m wysokości). Teraz więc człowiek próbuje zapobiec zniknięciu rzadkich gatunków w kuriozalnej formie: na Wyspie Północnej w pobliżu miasta Hamilton jest las, w którym uchowały się na wolności ostatnie ptaki kiwi. Aby je chronić przed drapieżnikami (wszystkie sprowadzili na wyspę biali osadnicy – psy, koty, szczury i oposy z Australii), rząd zbudował 47 km ogrodzenia wysokości 2 m i szerokości 1 m.

Jednak ptaki nie mają tam spokoju. Ponieważ ogrodzenie kosztowało budżet 20 mln dolarów nowozelandzkich  (52 mln zł), to aby choć w części zwrócić nakłady, udostępniono las turystom. Wozi się ich tam w nocy (wtedy żeruje kiwi), by za wysoką opłatą mogli przez chwilę ujrzeć te wyjątkowe ptaki.

Rosnące dochody z turystyki prowadzą też do innych kontrowersyjnych projektów godzących w środowisko naturalne.

– Najbardziej kontrowersyjny teraz projekt to Fiordland Link Experience. Zakłada on zbudowanie pociągu na jednej szynie na terenach uznanych za światowe dziedzictwo. Pod jego budowę trzeba by wykarczować ponad 60 hektarów lasów z rzadkimi gatunkami flory i fauny. Część jest pod ścisłą ochroną ze względu na zagrożenie wyginięciem. A wszystko po to, by ponad pół miliona turystów przybywających rocznie do Milford Sound na rejsy po tym fiordzie miało skróconą podróż z pięciu do dwóch godzin! – oburza się Steve Parker, młody ekolog spotkany w ogrodzie miejskim w Queenstown na Wyspie Południowej.

Ja też nie rozumiem, po co taką podróż autobusem skracać. To jedna z najpiękniejszych tras na wyspie. Ale rachunek ekonomiczny podpowiada władzom, że krótszy dojazd to więcej turystów upchniętych na statki rejsowe.

Otyli i śpiący

W otyłości Nowozelandczycy szybko gonią Amerykę. Już nie tylko Maorysi, ale i biali mieszkańcy, do tego coraz młodsi, są monstrualnie grubi. To zaskakujący widok w kraju, który w świecie ma opinię zamieszkanego przez ludzi aktywnych.

To jednak pozory. Wszelkie sporty to atrakcje dla turystów, a Nowozelandczycy aktywność największą wykazują w supermarketach. Jak podliczył krajowy urząd statystyczny, na szczycie rankingu ulubionych zajęć Nowozelandczyka znajduje się spanie (średnio 8 godzin i 48 minut).

Praca zarobkowa zajmuje statystycznemu mieszkańcowi wyspy na antypodach trzy godziny bez minuty dziennie (włączając w to pracujących bez wynagrodzenia członków rodzin farmerów i przedsiębiorców). Telewizję Nowozelandczyk ogląda przez dwie godziny i 8 minut, posiłki celebruje przez godzinę i 25 minut, a  przez telefon rozmawia godzinę i 7 minut. Resztę doby poświęca głównie na zakupy, sprzątanie i sport (najczęściej chodzi na mecze rugby).

Otyłość mieszkańców wysp to problem budżetu, koszty służby zdrowia bowiem rosną z roku na rok w miarę zwiększania się liczby cukrzyków i chorych z problemami krążenia. A budżet Nowej Zelandii ma w tym roku wielką dziurę (5,5 mld tutejszych dolarów) z powodu dwóch potężnych trzęsień ziemi, które w lutym i grudniu 2011 roku zniszczyły całe centrum pięknego do niedawna i największego na Wyspie Południowej miasta Christchurch.

A mieszkańcy Christchurch są na rząd w Wellington coraz bardziej wściekli. Miasto wciąż straszy ruinami w centrum. Wielu ludzi mieszka w lokalach zastępczych na koszt publiczny, a handlowcy, którym żywioł zniszczył sklepy, muszą handlować w kontenerach.

– Chcemy, by rząd odbudował zniszczoną przez trzęsienie katedrę, bo to dla nas największy skarb i świętość, a oni nam mówią, że nie ma na to pieniędzy – kiwa głową emerytka Patti.

Władze obliczyły, że koszty wyburzenia i odbudowy całego centrum Christchurch (ponad 100 budynków, w tym 10-piętrowe) to około 2,5 mld dolarów. Kiedy to nastąpi? Na to pytanie nikt w biurze prasowym ratusza nie chciał mi odpowiedzieć. Odesłano mnie do władz regionu Canterbury, a stamtąd do rzecznika rządu. E-mail do biura rzecznika także pozostał bez odpowiedzi.

A nowozelandzka prasa wciąż pisze o kłótniach miejscowych polityków na temat likwidacji skutków kataklizmu.

Turystyka to w Nowej Zelandii największy biznes. Co roku ten odległy kraj odwiedza ponad dwa i pół miliona gości. To tak, jakby do Polski przyjeżdżało ich 20 milionów

Brytyjczycy Kerry i Neil Westonowie prowadzą w Hokitika na Wyspie Południowej hostel. Zanim dziesięć lat temu osiedli w dawnym mieście poszukiwaczy złota, długo wędrowali po świecie.

Pozostało 97% artykułu
Turystyka
Nie tylko Energylandia. Przewodnik po parkach rozrywki w Polsce
Turystyka
Kompas Wakacyjny 2017: W Grecji Mitsis nie do pobicia
Turystyka
Kompas Wakacyjny 2017 pomaga w pracy agenta
Turystyka
Kompas Wakacyjny 2017: „Strelicje" pokonały „Ślicznotkę"
Turystyka
Turcy mają nowy pomysł na all inclusive