Startupy nowego typu korzystają z możliwości, których wcześniej nie było. Teoretycznie, bo przecież zasada działania serwisu Airbnb, który umożliwia wynajmowanie pokojów od zwykłych ludzi, mogłaby być porównana do szukania sobie kwater na własną rękę. Wśród znajomych, ich znajomych, wreszcie z tablic ogłoszeń. Takich jak Airbnb jest wielu, na zasadzie współdzielenia można korzystać także z wypożyczeni sprzętu, usług do domu, zlecania komuś zakupów, czy wynajmowania samochodu z kierowcą. Ten ostatni rodzaj działalności jest szczególnie popularny i pod postacią serwisu Uber czy Lyft pojawia się w kolejnych miejscach na świecie. I bardzo często spotyka się z krytyką.
Entuzjaści i krytycy
Jeżeli chodzi o poparcie takich przedsięwzięć, sprawa jest prosta. Entuzjaści wolnego rynku, zagorzali i sezonowi przeciwnicy monopoli, światowych koncernów i skostniałych zasad działania rynku - tacy ludzie są za Airbnb, Uberem i całym trendem tzw. sharing economy. Chcą, by zwykły człowiek, który jako konsument ma i tak bardzo niewielkie pole manewru, nie musiał na kolanach prosić o możliwość wykonania jakiejś usługi – czyli płacić za nią zbyt wiele. Po drugiej stronie jednak stoi prawo. Po jego stronie są krytycy, którzy zarzucają startupom, że są jedynie przykrywką, by nie płacić podatków i omijać wszelkie regulacje.
Ekonomia współdzielenia pierwszy etap przyciągania uwagi ma za sobą. Już wiadomo, że działa i że ma potencjał odciągania od dotychczasowych marek konsumentów. Wyceny startupów zajmujących się przedsiębiorczością typu sharing urosły już do miliardów dolarów. Obecnie trzeba ten obszar jakoś wyrównać pod względem prawnym. Tam gdzie pojawiają się serwisy współdzielenia, za każdym razem notuje się protesty, ponieważ lokalnie działające firmy nie życzą sobie, by ktoś robił to samo co one, tylko bez nadzoru prawa.
Koniec czy początek?
Trudno im się dziwić, bo sharing economy jest w praktyce dla nich gorsza niż zwyczajne obniżanie cen. To gra na wyniszczenie wszystkich dotychczasowych graczy, potrzebująca jedynie odrobinę czasu, by zachęcić niepewnych internetu i całej idei nowych klientów. W tym momencie zaczyna się trendem interesować prawo. To amerykańskie przemówiło właśnie pod postacią prokuratora generalnego Nowego Jorku i powiedziało „stop"Airbnb. Według przygotowanego przez prokuraturę raportu trzy czwarte z obsługiwanych przez serwis kwater wynajmowanych jest nielegalnie. Zebrane dane pokazują również, że działanie Airbnb – wbrew pierwotnym oczekiwaniom - nie powoduje także aktywizacji takich położonych dalej od Manhattanu dzielnic, jak Queens, Bronx czy Staten Island.
Miasto chce więc szybko podjąć niezbędne kroki, by zamykać nielegalne hotele. Cały czas jednak mówiono o nielegalnych hotelach, a nie o całym zbiorze wynajmowanych niezgodnie z prawem kwater. Airbnb ma już zbyt silną pozycję, by jedna prawna bariera była w stanie zniechęcić do niego użytkowników.