Linia lotnicza Small Planet prowadzi kampanię poprawy wizerunku pod hasłem „I'm sorry" („Przepraszam"). W ten sposób chce zatrzeć złe wrażenie, jakie wywarły jej opóźnienia, czasem nawet kilkudniowe, podczas ostatnich wakacji. Najgorzej z tym było pod koniec czerwca, kiedy awarie wyłączyły w jednym czasie cztery maszyny przewoźnika ("Small Planet: Awaria zażegnana").
Podczas wczorajszego bankietu dla przedstawicieli biur podróży, portów lotniczych i agentów turystycznych, prezes Small Planet Jarosław Jeschke wyjaśniał, jak do tego doszło i jakie wnioski wyciągnęła jego firma.
Na początek pokazał statystyki spóźnień Small Planet sięgających powyżej 3 godzin. Podczas gdy w pierwszym półroczu 2015 roku było ich 49 (liczba spóźnionych „odcinków"), o tyle w tym samym okresie 2016 roku już 256. Drugie półrocze też przyniosło pogorszenie punktualności, ale już w mniejszej skali – 39 do 57 spóźnionych odcinków. – To wynik dramatyczny, nieakceptowalny – przyznał Jeschke.
No more aircraft from Russia
Jak do tego doszło? Small Planet zamówił przed sezonem cztery airbusy A321 w firmie leasingowej. Wszystkie miały pochodzić z floty używanej dotychczas przez rosyjskiego przewoźnika – Aerofłot. Przed wprowadzeniem ich na polski rynek, przewoźnik zamierzał odnowić ich wnętrza, w tym między innymi powiększyć liczbę foteli ze 172 do 220, i zrobić im przeglądy techniczne. Wtedy okazało się, że wcale nie stare, bo dziewięcioletnie, maszyny wymagają większych niż się spodziewano napraw. Jak opowiadał Jeschke, mechanicy odkryli, że samoloty nie przechodziły tak starannych przeglądów technicznych, jak powinny. Odkrywali też zardzewiałe części. – Książka serwisowa to było jedno, a stan samolotów drugie – opowiadał wczoraj zgromadzonym gościom.
Nowe części trzeba było sprowadzać z różnych magazynów, rozsianych w różnych miejscach Europy, a nawet ze Stanów Zjednoczonych.