We Frankfurcie prawie nie widać różnicy między czasem przed epidemią i po niej, szczególnie w europejskim terminalu. To ogromne lotnisko, na którym króluje niemiecki narodowy przewoźnik Lufthansa, schowało koronawirusa najgłębiej jak można – ale i tu choroba nie dała się całkiem wyeliminować.
Maseczki obecne są wszędzie, ale nosi je najwyżej 10 procent pasażerów, wśród załóg nie widać nikogo, kto by je zakładał, nie mają ich nawet na twarzach ekipy, które przyleciały z Azji. Te zresztą są bardzo nieliczne, bo Lufthansa uziemiła jedną trzecią swoich samolotów, przede wszystkim latających do Chin i do Włoch. Część z tych zakazów dotyczy także lotów z Polski.
CZYTAJ TEŻ: IATA: Koronawirus będzie kosztował linie 113 miliardów dolarów
Ograniczenia liczby połączeń nie da się jednak zobaczyć na lotniskach. Trudno przecież porównać liczbę pasażerów, jeśli nie lata się co najmniej raz w tygodniu. Środki bezpieczeństwa też są raczej dyskretnie poukrywane. Stewardesy nie używają rękawiczek, a płyny odkażające trzymają schowane pod kontuarami. Podczas lotów do europejskich krajów o małym zagrożeniu zachorowaniem na pokładach samolotów Lufthansy nie pada ani jedno słowo o wirusie.
Bywają jednak i ułatwienia: kontrola podręcznych bagaży stała się bardziej pobieżna, np. na lotnisku w Porto, w Portugalii, pracownicy sprawdzający bagaże nie wymagają nawet wyciągania z plecaka laptopa, nie sprawdzają kosmetyków czy kanapek – dopytują jedynie o płyny w butelkach o większej pojemności. Odprawa niewątpliwie zyskała dzięki temu na płynności…