Są takie słowa, których niby nie ma w słowniku, a wszyscy wiedzą, co oznaczają. Każdy, kto był na wakacjach z biurem podróży (czy, jak zwykło się mówić w obowiązującej nowomowie, touroperatorem), wie, czym jest destynacja. Niepozorny anglicyzm rozplenił się w Internecie, straszy w witrynach i na lotniskach, często także w oficjalnych komunikatach. Są najpopularniejsze destynacje w Turcji i Tunezji, destynacje lotnicze, destynacje alternatywne, destynacje weekendowe, destynacje europejskie i azjatyckie. Destynacja to oczywiście kalka angielskiego „destination", co w tym akurat kontekście znaczy cel podróży.
To najważniejsze bodaj słowo opisujące, czym jest współczesna turystyka w polskim wydaniu. Towarem importowanym z Zachodu, podobnie jak samo określenie, wraz z całym dobrodziejstwem inwentarza, z tym, co pokraczne, i z tym, co w tym procederze sympatyczne. "Destynacja" jest przecież elementem marzenia o polskiej klasie średniej, do której wzdychali przez całe lata 90. ojcowie naszego kapitalizmu, publicyści i socjologowie. Podobnie jak last minute, które nie ma w polszczyźnie dobrego odpowiednika i wszystko wskazuje, że przyjmie się na dobre bez specjalnego sprzeciwu językoznawców. Last minute zostało już nawet unieśmiertelnione w tytule kinowego filmu przez zdolnego niegdyś reżysera Patryka Vegę, który w ostatnich latach produkuje komercyjny chłam z umiarkowanymi sukcesami.
Kiepscy pod piramidami
Głównym bohaterem pokazywanej jeszcze kilka tygodni temu na ekranach komedyjki jest niejaki Tomek, który wygrywa wycieczkę do Egiptu i jedzie tam z całą rodziną w okresie świąt Bożego Narodzenia. Recenzentom nie bez racji skojarzyło się to dzieło z osławionymi polsatowskimi „Pocztówkami z wakacji", znanymi choćby dzięki mięsnemu jeżowi, którego z parówek i kiełbasek układała na zagranicznych wakacjach pewna para.
Ów paradokumentalny serial jest w zasadzie parodią wyobrażeń Polaków na temat udanego wypoczynku w „egzotycznej destynacji". Można przypuszczać, że bije rekordy oglądalności, bo pokazuje, że inni rodacy są jeszcze mniej obyci niż my.
Tak samo jest zresztą w „Last minute" Vegi, w którym ojciec wyjaśnia synowi, że przebrany za świętego Mikołaja Egipcjanin przemawia po lapońsku. To, oczywiście, ta pokraczna wersja wyjazdów „na destynacje", gdzie, aby być zrozumianymi, mówimy po polsku, tyle że wolno („Last minute"), a zagadka, do czego służy bidet, wyjaśnia się dopiero, gdy ktoś uzna, że to sedes („Pamiętniki z wakacji"). Pewnie i tacy wycieczkowicze wciąż się zdarzają, ale chyba coraz rzadziej.