Przed środowym szczytem Donald Tusk wysłał do przywódców Unii dość dramatyczny list. Napisał w nim, że „Europa straciła kontrolę nad swoimi zewnętrznymi granicami". „Musimy stawić czoła tej brutalnej rzeczywistości" – dodał przewodniczący Rady Europejskiej w piśmie, do którego dotarł „Financial Times".
Chodzi tak naprawdę nie o granice Unii w ogóle, tylko o jeden ich odcinek: dziesiątki greckich wysp i wysepek położonych czasami zaledwie o kilka kilometrów od tureckiego brzegu. To tędy tylko w sierpniu dotarło do Unii 88 tysięcy uchodźców, 90 procent wszystkich, którym w tym czasie udało się sforsować granice zjednoczonej Europy.
– Na samą wyspę Lesbos każdego dnia przybywa przynajmniej dwa tysiące ludzi, taka jest już nowa norma. Popularne są także: Kos, Samos, Leros, Chios i Simi – mówi „Rzeczpospolitej" Ewa Moncure, rzeczniczka Frontexu, unijnej agencji ochrony granic.
Mechanizm jest zawsze ten sam. Na pontonach przeznaczonych dla kilku, kilkunastu osób przemytnicy umieszczają 40 – 50 uchodźców: kobiety i dzieci w środku, mężczyźni na zewnątrz. Z powodu silnych prądów, a także ryzyka kolizji ze statkami, to niebezpieczna podróż: tylko w niedzielę w dwóch katastrofach zginęło łącznie ok. 40 uciekinierów.
Kruche pontony rzadko są wyłapywane przez grecką Straż Graniczną, bo ta od wybuchu migracyjnego kryzysu nie jest zbyt aktywna. Ale nawet gdy tak się stanie, Grecy pozwalają uchodźcom na dotarcie do brzegu, a później na swobodne przemieszczanie się dalej na północ, przez Macedonię, Serbię aż do Austrii i Niemiec. To właśnie pokusa dotarcia do Republiki Federalnej działa jak magnes na migrantów.