Dreszcz to za mało

Przeżyć atak jądrowy, polecieć rosyjskim myśliwcem, pooddychać radioaktywnym pyłem, dotknąć smoleńskiej brzozy – to coraz częściej kręci polskiego turystę. Czy jutro zechce w pasiaku spędzić weekend w dawnym obozie zagłady?

Publikacja: 02.05.2013 10:09

Turyści w Czernobylu

Turyści w Czernobylu

Foto: Fotorzepa, Piotr Wittman Piotr Wittman

Przez trzy dni wyprawy do Czarnobyla, do miejsca  w którym, jak zachęca organizator „niechlubna historia przeplata się z tajemnicą, a perełka ideologii socjalistycznej z wielką tragedią mieszkańców", nie da się obejrzeć wszystkich spustoszeń, jakich dokonała w 1986 r. katastrofa elektrowni atomowej. Ale „Czarnobyl Tour" wystarczy, żeby ciało przeszedł zimny dreszcz. Kto chce więcej, może zdecydować się wykupić program poszerzony – np. tzw. „Kijowski City Tour", uwzględniający dodatkowo m.in. „zwiedzanie muzeum – dawniej tajnej bazy rakietowej,  którego eksponaty pozwalają na powrót do przeszłości – czasów zimnej wojny i walki zbrojeń między ZSRR i USA".

Autokar, kolacja i nocleg w hostelu – a potem już Czarnobyl i wrażenia jak z filmów s.f. Trzy check-pointy w drodze do „zamkniętej zony" – kontrole dokumentów, a w drodze powrotnej badanie pyłu radioaktywnego na ubraniu dozymetrem. Realnego zagrożenia promieniowaniem już dawno tu nie ma, ale uwagi, by unikać chodzenia po trawie, bo betonowe chodniki absorbują mniej pyłu – niejednemu potrafią podnieść ciśnienie.

W końcu sedno rajdu – koszmarny krajobraz po katastrofie. Tysiące hektarów betonowych konstrukcji poprzerastanych dziko rosnącą roślinnością, „reaktor śmierci", w końcu Prypeć – miasto, które żyło tyle, ile elektrownia – 16 lat – dziś martwe, bo wysiedlone. – Proszę sobie wyobrazić tę dziwną ciszę, którą przenika jedynie psychodeliczny wręcz jazgot ptactwa – podkreśla Mateusz Rak, zarządzający pionem turystycznym rodzinnej firmy Bis Pol z Jasła, która teren katastrofy elektrowni jądrowej w Czarnobylu pokazała już ponad 1500 turystom. – To coś zupełnie innego niż szum fal w letnim kurorcie.

Między Smoleńskiem a dark tourismem

- To efekt potrzeby bycia „świadkiem" jakiegoś ważnego, ale i wyjątkowego, wręcz naznaczonego jakąś niezwykłością i wyjątkowością, wydarzenia – wskazuje dr Waldemar Urbanik, socjolog i dziekan Wydziału Socjologii Wyższej Szkoły Humanistycznej TWP w Szczecinie. – Najczęściej ta potrzeba wiąże się z wejściem w rolę widza czegoś dramatycznego, tragicznego, brzemiennego w skutkach, jak pokazuje przykład Czarnobyla. Chcemy być tam, gdzie stało się coś przełomowego, istotnego, otrzeć się o dowody. Może to też być efekt snobizmu albo naturalnej dla ludzkiej natury fascynacjia złem – analizuje Urbanik.

Kiedy osiem lat temu firma Raka organizowała pierwszą polską wycieczkę do Czarnobyla, premierowy turnus nie wypalił, bo zabrakło chętnych. Jedni chcieli, ale się jeszcze za bardzo bali, inni nie wiedzieli, że taki wyjazd w ogóle jest możliwy. Problemy z frekwencją szybko znikły, choć warto podkreślić, że członkowie pierwszej grupy, którzy wyjechali wówczas na Ukrainę, nie byli całkiem przypadkowi. Okazało się, że większość z nich to fani kultowej, komputerowej gry „S.t.a.l.k.e.r", którzy postanowili na własnej skórze poznać klimat grozy znany z ulubionej wirtualnej zabawy.

Potem wyjazdy ruszyły już falą. – Dziś wśród naszych klientów jest wielu, którzy słusznie uważają, że poznawanie miejsc takich tragedii, jak ta w Czarnobylu, pozytywnie wpływa na świadomość zagrożeń cywilizacyjnych – wskazuje Mateusz Rak. Ale nie ukrywa, że przecież nie organizuje tych wycieczek dla idei. Bo to biznes wynikający z właściwej oceny nowych potrzeb polskich turystów.

– Z czasem woziliśmy coraz więcej tych, którzy oczekiwali po prostu dreszczyku emocji i pamiątkowych zdjęć z miejsca tragedii, którymi można się pochwalić w gronie rodziny i przyjaciół – mówi Rak. – Były okresy, że choć równie chętnie jeździli tam wówczas Finowie i Czesi, najwięcej turystów przywoziliśmy tam my.

Jak tłumaczy, jego wieloletnie doświadczenie w branży wskazuje, że polscy turyści się zmieniają, coraz bardziej przypominając swoimi, często kontrowersyjnymi, oczekiwaniami turystów z Zachodu. – Ludzie, szczególnie młodzi i bywali już w różnych miejscach i zakątkach świata, coraz częściej mówią, że mają dość wyjazdów do Budapesztu czy Grecji – wskazuje Rak. – I systematycznie rośnie grupa tych, dla których wyjazd im bardziej ma charakter ekstremalny, wyjątkowy ze względu na intensywność wrażeń, tym bardziej jest atrakcyjny. I takich ofert szukają.

Na świecie już dawno rozwinęły się dark tourism czy tanatoturystyka (odwiedzanie miejsc związanych ze śmiercią). Atrakcją przyciągającą zwiedzających są miejsca dramatów i katastrof (np. popularne rajdy szlakami wypadków w fabrykach, tropem seryjnych zabójców), zamachów, pochówków znanych ludzi. A pokusą, dzięki której kręci się biznes turystyczny, chęć „dotknięcia" śladów hekatomby, czy po prostu obcowania ze śmiercią.

– U nas to zjawisko dopiero się pojawia, ale tam nikogo nie dziwi, że gdy umarła Whitney Houston, w ciągu dwóch tygodni w USA ze wszystkich stanów ciągnęły wycieczki na jej grób, podobnie jak to, że krótko po zamachu na  WTC w Nowym Jorku na miejsce tej szczególnej tragedii ruszyła fala Amerykanów, korzystających z oferty zorganizowanych wycieczek – wskazuje Mateusz Rak.

W Polsce w ostatnich dniach spore poruszenie wywołał temat organizowanych przez bliżej nieznane Stowarzyszenie Karta Historii wyjazdów do Smoleńska. Sprawę – sugerując, że mamy do czynienia ze skandalem – nagłośniła „Gazeta Wyborcza", która cytowała nawet cennik za „atrakcje" związane z wyjazdem na miejsce katastrofy smoleńskiej, w której przed trzema laty zginął prezydent RP Lech Kaczyński z żoną oraz 94  towarzyszących im osób. Gazeta wskazywała, że na wyjazdach tych ktoś po prostu chce zarobić. Do sugestii „GW", która przecież nie kryje niechęci do aktów upamiętniania tragedii smoleńskiej, warto zachować dystans, ale nie można wykluczyć, że inicjatywa Karty Historii rzeczywiście miała podtekst komercyjny. Jej reklamówka: „Smoleńsk w 5 dni! Zobacz miejsce tragedii smoleńskiej z 2010 r." – brzmi po prostu okropnie.

Mateusz Rak wskazuje jednak, że trzeba przyjąć do wiadomości, że Polacy – jedni z pobudek patriotycznych, inni może z przyziemnych, a nawet niskich – chcą tam jeździć. – I prędzej czy później ktoś im te wyjazdy profesjonalnie, komercyjnie zorganizuje – podkreśla. – Od tego nie uciekniemy. Nas o wyjazdy do Smoleńska też wielu klientów pytało.

Kurs: MiG-otanie przedsionków

To, jak szybko zmieniają się oczekiwania Polaków wobec firm turystycznych, najlepiej widać po tym, czego oczekują klienci rynku usług na zamówienie. Wiadomo na przykład, że pewna duża polska firma szukała organizatora wyjazdu do elektrowni w Fukishimie, gdzie doszło do wielkiej tragedii i zginęło wielu ludzi. I było to już trzy tygodnie po katastrofie. – Ten rynek skupia się obecnie na kumulowaniu wrażeń i wzbudzaniu dreszczyku emocji – wskazuje Grzegorz Boksa, właściciel firmy Horizont Incentive Jura Organizacja Turystyki Biznesowej, twórca oryginalnych imprez dla osób i firm.

– Zdarzyło mi się np. organizować safari dla pewnej firmy produkującej żelazka, podczas którego trzeba się było wykazać sprawnym prasowaniem podczas jazdy dżipami – opowiada Boksa. Podaje też inne przykłady:  zamówienie na uroczystą kolację w kabinie zawieszonej na dźwigu, jazda bolidami Formuły 1, podróż wąskotorówką z napadem zbójeckim wpisanym w scenariusz. – Wiem, że sporą popularnością cieszy się firma, z której korzystają już także polscy klienci, dzięki której można pojechać do Rosji tylko po to, żeby przelecieć ponaddźwiękowym, wojskowym MiG-iem. Koszt 20-minutowego lotu dla kilku osób to jakieś 200 – 300 tysięcy złotych.

Boksa potwierdza, że i w tym środowisku nie bez znaczenia dla atrakcyjności wycieczki jest pokusa „obcowania ze śmiercią". On sam często organizuje wycieczki do jaskiń w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej: – Zdarza się, że kiedy turyści mają wybrać wejście do jednej z dwóch jaskiń, wybierają tę, w której zginęli ludzie. Z jakichś powodów ten fakt sprawia, że takie przejście jest dla nich atrakcyjniejsze.

Nowy standard wymaga, żeby wszystko było albo trochę szalone, albo trochę straszne. – To nie może już być banalna wycieczka, tylko wydarzenie służące emocjom, które zostanie zapamiętane na długo, przeżycie czegoś wyjątkowego, w wyjątkowym miejscu. Wszystko musi być intensywniejsze niż kiedyś, bardziej poruszające, nierzadko wstrząsające. Zasada jest prosta: jeśli kiedyś zwiedzaliśmy zamek, to dziś zwiedzamy zamek z wampirem - wyjaśnia Boksa.

Pozorny klasyk: wakacje z duchami przeszłości

Zamki, muzea, ruiny – wydawałoby się, że klasyczne miejsca zwiedzania to nuda i banał. Ale i tu popyt na coraz silniejsze, turystyczne emocje, wymuszają działania marketingowe. Trudno więc dziś w Polsce o obiekt, w którym by nic nie straszyło. – To też znak czasu – mówi Agnieszka Sikorska, dyrektor biura Śląskiej Organizacji Turystycznej. – Duchy, gnomy i inne straszydła wciąż przyciągają turystów, szczególnie, jeśli zwiedzają rodzinnie, z dziećmi. Bo przecież lubimy się bać.

Sikorska zapewnia, że podczas nocy z duchami na zamku w Ogrodzieńcu, gdzie podczas „wakacji z duchami" straszy wielki czarny pies, ciągnący kilkumetrowy, jarzący się łańcuch (albo, jak ktoś woli – tajemnicza dama) zawsze się boi, choć bywała tam nie raz. Ale polska lista obiektów z dreszczykiem jest długa. Portal podróże.pl sporządził ranking najstraszniejszych miejsc w Polsce, w którym znalazł się m.in. mało znany, za to makabryczny, opuszczony w końcu lat 50. zeszłego wieku szpital gruźliczy dla dzieci w warmińsko-mazurskim Oleśnie. Tu w odwecie za niemal stuprocentową śmiertelność małych pacjentów mścić się mają ich duchy.

Tymczasem w rankingu najbardziej przerażających miast-widm na świecie znalazło się zachodniopomorskie Kłomino (pod Bornem-Sulinowem), w którym do 1990 r. stacjonowały jednostki Północnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej. Do miasta nie prowadziły żadne szlaki ani drogowskazy, nie było go na mapach.

Niesamowite wrażenie robi też zakład karny w poradzieckim składzie nuklearnym w Dobrowie. To tu najprawdopodobniej Sowieci magazynowali głowice jądrowe do rakiet.  Niezwykłe wrażenie robią tu nie tylko puste rakietowe silosy, ale choćby gruba na pół metra główna brama do schronu.

Kłomino to dziś jedno z najciekawszych militarnych zespołów obiektów, które  skupiły uwagę Jerzego Roszkiewicza, pasjonata turystki, autora książek i przewodników, skarbnika Stowarzyszenia Polskie Podziemne Trasy Turystyczne.

Roszkiewicz zakochany jest w kopalniach i jaskiniach, w których na potrzeby turystów też straszy – np. w Jaskini Wierzchowskiej, najdłuższej  przeznaczonej do zwiedzania (700 m), oprócz nietoperzy i pająków sieciarzy, straszy znienacka człowiek jaskiniowy, pieszczotliwie nazywany Neolitesem. Jaskinia i jego mieszkaniec cieszą się wielką popularnością zwiedzających – rocznie zagląda tu ponad 30 tysięcy turystów.

Jest zatem tak, że lubimy się bać na wesoło, ale chyba jeszcze bardziej – na serio. Coraz większa grupa turystów z ponad 7 mln, którzy zwiedzają rocznie wszystkie obiekty podziemnych tras turystycznych. A jest ich około 200, w tym naturalne (jaskinie), postindustrialne (kopalnie, fabryki) i pomilitarne (schrony, sieci podziemnych tras kolejowych i korytarzy) – popularność tych ostatnich rośnie. Jest tu, jak w Czarnobylu, posępna architektura, dreszcz strachu, klimat śmierci.

Nic dziwnego – królują klimaty wojenne i zimnowojenne, przy których blednie nawet sławny Wilczy Szaniec, porośnięta mazurskim lasem kwatera Adolfa Hitlera w Gierłoży. Ot, choćby Międzyrzecki Rejon Umocniony, który przyciąga zwiedzających 30 kilometrami podziemnych tuneli wybudowanych przez hitlerowców, które prowadzą do podziemnych bunkrów. Osówka, wzgórze w Górach Sowich, która skrywa m.in. wydrążone hale fabryczne, laboratoria, baraki więzienne, fragmenty dróg i gąszcz torów – wszystko to jako pozostałość po gigantycznym hitlerowskim projekcie „Reise", który miał pozwolić uniknąć alianckich nalotów.

Turystów żądnych dreszczyku kuszą ruiny nazistowskiej fabryki paliwa syntetycznego w Policach pod Szczecinem. Obiektów, których atrakcyjność tworzy głównie groza wojennej i powojennej historii, jest znacznie więcej, a Jerzy Roszkiewicz mógłby o nich mówić godzinami. Ale chętniej mówi o jaskiniach czy kopalniach niż o szczegółach obiektów militarnych. – Nie lubię o tym mówić, bo im więcej znanych szczegółów, tym więcej zjawia się tam potem pseudoturystów, różnych zbieraczy, a często po prostu złodziei.

Stymulacja masowych emocji

Roszkiewicz, jeśli chodzi o sposób eksponowania ciekawych miejsc turystycznych, jest tradycjonalistą. – Moją zasadą minimum jest, żeby turysta był zadowolony, a maksimum – jeśli dzięki zwiedzaniu będzie  mądrzejszy – wskazuje. – Dlatego rozumiem względy marketingowe, podnoszenie temperatury wrażeń, ale np. w przypadku obiektów militarnych te wszystkie straszne inscenizacje budzą trochę niezdrowe emocje.

Tymczasem rekonstrukcje, wizualizacje i symulacje, które mają dać wrażenie niemal cofnięcia się w czasie, to coś, co choć budzi dreszcz, bardzo się turystom podoba. Na takiej rekonstrukcji najnowszej historii opiera się np. coraz większa popularność szczecińskich Podziemnych Tras Turystycznych – rocznie godzinną trasę „II wojna światowa" lub „Zimna wojna" przemierza kilkanaście tysięcy turystów.

Tu główną atrakcją 500-metrowej trasy prowadzącej podziemiami Szczecina jest jeden z największych w Europie przeciwlotniczych schronów cywilnych z czasu II wojny światowej i późniejszy PRL-owski schron przeciwatomowy (po wojnie prowadzono tu szkolenia z obrony cywilnej). Ma 2,5 tys. mkw. powierzchni, 3-metrowej grubości ściany i leży na głębokości 5 pięter.

Rekonstrukcja jest wierna – uciekamy  przed nalotem przy odgłosach eksplodujących bomb i wyświetlanych na suficie nadlatujących samolotach albo oglądamy symulację fatalnych skutków wyścigu zbrojeń – od eksplozji bomby jądrowej do wybuchu konfliktu globalnego. Manekiny, fosforyzujące ściany i wycie syren dopełnia wrażenia. – Nie da się ukryć, to nie były nudy – opowiada Marek Tomczyk, student z Poznania, który w zeszłym rokuodwiedził  szczecińskie podziemia. – Czułem się jak na najprawdziwszej wojnie i chociaż się momentami naprawdę bałem, było ekstra!

Dostaniemy skośnych oczu?

Daleko nam jeszcze do tego, byśmy – wzorem rozhisteryzowanych Amerykanów czy wszystko fotografujących Japończyków – czas wypoczynku poświęcali na podążanie szlakami krwawych katastrof, czy tropami rodzimych seryjnych morderców. Nikt nie wpadł jeszcze na pomysł wożenia ludzi do Visille pod Grenoble, by oglądać miejsce, w którym w 2007 r. w strasznym wypadku autokarowym zginęło 26 Polaków, czy do Kamienia Pomorskiego, których gwoździem programu byłoby oglądanie miejsca, w którym w 2009 r. zginęło w pożarze 23 pensjonariuszy hotelu socjalnego.

Ale w polskim turyście i w polskim rynku turystycznym zakiełkowało już ziarno hiperciekawości, które sprawia, że jadąc na urlop, wycieczkę, weekend już trochę zaczynamy przypominać dziecko z piosenki Majki Jeżowskiej: „My nie chcemy jeszcze spać, my się chcemy bać, bać, bać", trochę sadomasochistę, a trochę sensata. Pytanie, czy podążymy tą „światową" ścieżką?

Mateusz Rak nie ma wątpliwości: – Oczywiście, polski masowy turysta wciąż będzie jeździł na plaże do ciepłych krajów albo na Mazury. I będzie zwiedzał zabytki. Ale jeśli chodzi o turystyczne zwyczaje, które dziś jeszcze wielu z nas szokują, to dogonimy je i będziemy naśladować w ciągu 5 – 10 lat. – Mogę sobie wyobrazić, że niedługo będzie można wykupić wycieczkę tematyczną pod nazwą „tropami wampira z Bytowa" czy „śladami Marchwickiego, wampira ze Śląska" – dodaje Grzegorz Boksa.

A dr Waldemar Urbanik komentuje: – Jest kategoria turystów, którym rajd na azymut i widok ze Śnieżki już nie wystarcza, choćby dlatego, że już prawie wszędzie byli, wszystko widzieli. Pojawia się więc potrzeba doznania czegoś innego, nowego. Tymczasem w ramach przenikania modeli zachowań między kulturami – w naszym przypadku z powodu amerykanizacji i makdonaldyzacji – jesteśmy pod wpływem dominujących wzorów zachodnich w różnych dziedzinach życia, także w aspekcie sposobu spędzania wolnego czasu. I jeśli Amerykanie jeżdżą zwiedzać groby gwiazd popu albo jadą śladami Teda Bundy'ego, to pewnie i u nas takie zjawisko się pojawi. Gorzej, jeśli – a i to można sobie, choć z trudem, wyobrazić – że znajdą się tacy, którzy w końcu zechcą założyć pasiak i spędzić weekend na pryczy w którymś z muzeów-obozów zagłady. Myślę jednak, że granica, której w Polsce jednak nie przekroczymy, będzie granicą zdrowego rozsądku i przyzwoitości.

Przez trzy dni wyprawy do Czarnobyla, do miejsca  w którym, jak zachęca organizator „niechlubna historia przeplata się z tajemnicą, a perełka ideologii socjalistycznej z wielką tragedią mieszkańców", nie da się obejrzeć wszystkich spustoszeń, jakich dokonała w 1986 r. katastrofa elektrowni atomowej. Ale „Czarnobyl Tour" wystarczy, żeby ciało przeszedł zimny dreszcz. Kto chce więcej, może zdecydować się wykupić program poszerzony – np. tzw. „Kijowski City Tour", uwzględniający dodatkowo m.in. „zwiedzanie muzeum – dawniej tajnej bazy rakietowej,  którego eksponaty pozwalają na powrót do przeszłości – czasów zimnej wojny i walki zbrojeń między ZSRR i USA".

Pozostało 96% artykułu
Turystyka
Kompas Wakacyjny 2017: W Grecji Mitsis nie do pobicia
Turystyka
Kompas Wakacyjny 2017 pomaga w pracy agenta
Turystyka
Kompas Wakacyjny 2017: „Strelicje" pokonały „Ślicznotkę"
Turystyka
Turcy mają nowy pomysł na all inclusive
Materiał Promocyjny
Mity i fakty – Samochody elektryczne nie są ekologiczne
Turystyka
Włoskie sklepiki bez mafijnych pamiątek