Siedem dni w apartamencie kilkaset metrów od alpejskiego stoku, a do tego sześciodniowy skipass na 150 wyciągów i prawie 400 km tras za mniej niż 900 zł (205 euro). Takie oferty można znaleźć we Włoszech. Kuszą też nie mniej atrakcyjne stoki francuskich Alp. Oczywiście do tej sumy trzeba doliczyć dojazd samochodem, autokarem lub lot samolotem, wyżywienie, a często także opłaty za pościel i sprzątanie apartamentu.
– W sezonie za taki sam apartament i to ze skipassem ograniczonym do jednej stacji, a nie np. ośmiu, zapłacimy co najmniej 1700 zł – wyjaśnia Piotr Magur, współwłaściciel krakowskiego biura podróży Petruss, które co roku sprzedaje kilkaset ofert typu free ski. – W szczycie sezonu bywa tak, że sam karnet kosztuje tyle, ile na początku czy końcu sezonu karnet i zakwaterowanie.
Ktoś zapłacić musi
Pierwszy raz pomysł free ski został wykorzystany w połowie lat 90. we włoskim regionie Val di Sole (Słoneczna Dolina). – Miejscowym hotelarzom zależy, by wydłużyć sezon - zacząć wcześnie i skończyć dopiero w kwietniu. W ten sposób nasi klienci korzystają z przystępnych cen, a my możemy ich dłużej gościć – wyjaśnia Antonella Anselmi z Izby Turystycznej regionu i dodaje, że z tej oferty korzysta stosunkowo mało Włochów, za to dużo gości z Niemiec, Belgii i Holandii. No i oczywiście Polacy.
Jakim cudem na początku i na końcu sezonu nie trzeba płacić za karnet? Jak mawiają za oceanem, „nie ma czegoś takiego jak darmowy lunch".
W jednej z ofert grudniowego wyjazdu czytamy: „Tygodnie Free Ski: jazda na nartach gratis jest możliwa. Kto rezerwuje miejsce w hotelach i apartamentach, które podpisały umowę dotyczącą oferty, w wyżej wymienionych okresach, pokryje tylko koszty noclegów i wyżywienia, podczas gdy karnet narciarski zostanie zawarty w cenie pobytu". Tak zyskują i jedni, i drudzy. Nawet jeśli ceny apartamentów wzrastają, to i tak są niższe, niż gdybyśmy oddzielnie kupowali karnety.