Góra Gellérta w Budapeszcie w upalne, lipcowe popołudnie. Nie widać tłumu turystów, mimo iż to jeden z najpopularniejszych celów zagranicznych gości w stolicy Węgier i środek sezonu. Wreszcie zatrzymują się dwa autokary, z których wysypuje się grupa Azjatów. – Nihao! – wołają naganiacze okolicznych restauracji i sklepów z pamiątkami, rozpoznając w gościach Chińczyków.
Bezskutecznie. Turyści ani o krok nie odłączają się od grupy i żaden nie reaguje na powtarzane we wszystkich językach „wyjątkowe oferty”. – Z nimi tak zawsze – mówi zrezygnowany kelner. – Żadnego kontaktu. Nawet jeśli wypiją herbatę, to swoją, z termosu. Nie żeby nie mieli pieniędzy, tylko nasza im nie smakuje.
Na podbój świata
Turyści z Państwa Środka od kilku lat zdobywają świat. W zeszłym roku wybrało się ich w podróż 85 mln, w tym może być ich więcej. Według ocen pekińskiej Akademii Turystyki liczba chińskich turystów rośnie w tempie 16 proc. rocznie, co oznacza, że do końca bieżącej dekady może ich być nawet 200 mln.
Związki branżowe przemysłu turystycznego pod wszystkimi szerokościami geograficznymi liczą na nich jak na zbawienie, wiedząc, że w zeszłym roku chińscy turyści wydali łącznie 102 mld dolarów. Więcej niż Amerykanie i Niemcy razem wzięci. Nic dziwnego, że wszyscy usiłują zapewnić atrakcje mogące przyciągnąć gości z Chin. Bo upodobania mają szczególne.
Chińczycy uwielbiają np. odwiedzać miejsca znane im z telewizyjnych seriali, o których nikt w Europie nawet nie słyszał, a których akcja rozgrywa się na południu Europy. Chętnie odwiedzają Trier, rodzinne miejsce Karola Marksa, albo francuskie Montargis, gdzie w latach 20. XX wieku żył Deng Xiaoping i gdzie podobno narodził się chiński komunizm. Nawet hiszpańską corridę trzeba było zamienić na bezkrwawe gonitwy, bo chińscy tour-operatorzy uznali, że ich klienci nie zamierzają oglądać zabijania zwierząt.