Zachodnim feministkom to może się nie podobać, ale w świecie islamu zaktywizowały się konserwatywne organizacje kobiece. W marcu na przedmieściach tunezyjskiej stolicy odbył się międzynarodowy kongres zwolenniczek kalifatu (taka fundamentalistyczna manifa). To także efekt rewolucji – za czasów obalonego ponad rok temu dyktatora Zina Al-Abidina Ben Alego odbyć by się nie mogła.
Na obrady mężczyźni nie mieli wstępu. Uczestniczki mówiły, że walczą o prawa kobiet i godność. Ale nie w rozumieniu zachodnim. Wręcz przeciwnie – ich zdaniem czas skończyć z życiem w świeckim systemie liberalno-demokratycznym. O niszczącym wpływie Zachodu na muzułmanki opowiadał film, który obejrzały na początek. Potem debatowały, jak przywrócić zasady islamu we wszystkich dziedzinach życia. Wiadomo też, że krytykowały męskie islamskie dyktatury – w Iranie i Arabii Saudyjskiej.
Konserwatystki islamskie są i w szeregach egipskiego Bractwa Muzułmańskiego, organizacji, która ma największy wpływ na kształtowanie się nowego społeczeństwa islamskiego, nie tylko zresztą w Egipcie. Nowe idee z tego kraju rozchodzą się po całym świecie arabskim. Według różnych danych od jednej czwartej do połowy członków Bractwa stanowią Siostry Muzułmanki. Nie mogą się jednak wdrapać na szczyt hierarchii, tam jest miejsce tylko dla mężczyzn, nie mogą też marzyć o kandydowaniu na prezydenta, bo Bractwo sprzeciwia się powierzaniu tego stanowiska kobietom.
Bractwo Muzułmańskie urządziło nawet obchody Dnia Kobiet. Wiele mówiono w ich trakcie o rodzinie, w której „każdy wie, jaka jest jego rola", i o konieczności odparcia zagranicznych wpływów i wzorców. Trochę zaskakująco mogły zabrzmieć słowa szefowej komitetu kobiet w partii założonej przez Bractwo, profesor Manal Abul Hasan: „Kobiety są bliźniaczą połówką mężczyzn. Bóg Wszechmogący narzucił równość kobiet i mężczyzn w prawach i obowiązkach".
Mężczyźni radzą za murami
Główną siłą rewolucji w krajach arabskich byli mężczyźni, zwłaszcza młodzi, którzy mimo zdobycia wykształcenia nie mogli sobie pozwolić na założenie rodziny. To Tunezyjczycy, bezrobotni dwudziestokilkulatkowie i sfrustrowani absolwenci, wyszli pod koniec grudnia 2010 r. na ulice. Głównie egipscy mężczyźni miesiąc później rozpoczęli okupowanie kairskiego placu Tahrir i to ich libijscy koledzy kolejne kilka tygodni później przegnali z Bengazi zwolenników Muammara Kaddafiego.