Kokkino Nero, czyli greckie wakacje po polsku

„Polska wioska” w Grecji rozczarowuje. Nie ma tu polskiego piwa, nie ma schabowego, nie ma nawet polskiej kiełbasy na grilla. A disco polo tyle, co kot napłakał. I jak tu wypoczywać? Okazuje się jednak, że można, i to całkiem nieźle

Publikacja: 10.08.2017 01:21

Kokkino Nero, czyli greckie wakacje po polsku

Foto: Filip Frydrykiewicz

Autokar przeciska się wąską jezdnią w tunelu zieleni. Zjeżdża z wyżej położonej autostrady do schowanej w tej gęstwinie wioski. Przywiózł turystów z lotniska w Salonikach, teraz zatrzymuje się co sto metrów, przy poszczególnych pensjonatach, żeby wysadzić grupy zakwaterowanych tam gości. Ostatni przystanek – trzygwiazdkowy hotel Aqua Rosa nad samym morzem. Woda delikatnie obmywa kamienistą plażę.

Jesteśmy w Kokkino Nero. Po polsku w Czerwonej Wodzie, albo lepiej Rudawce. Nazwa wzięła się bowiem od płynącej środkiem strugi rdzawego strumienia wypływającego wyżej, na wzgórzach, których pas tworzy jakby mur za plecami Kokkino. Rdzawy kolor to naturalny efekt dużej zawartości rudy żelaza w wodzie.

Ale bardziej rzuca się w oczy bujna zieleń dokoła – ogromne platany, lipy, akacje i drzewa orzechowe z zielonymi kulkami niedojrzałych jeszcze orzechów włoskich. Aż trudno dostrzec ukryte w niej pensjonaty, tym bardziej, że każdy ma jeszcze swój ogród z krzewami i kwiatami. O tej porze roku najwięcej tu wielkich fioletowych i różowych kul hortensji.

Na końcu świata

Przyjechałem do Kokkino Nero wiedziony famą „polskiej wioski”. Opowieściami o polskim piwie, polskiej wódce, schabowych, polskim grillu, polskiej muzyce i polskich filmach, wśród których można spędzić przyjemnie – według jednych – lub okropnie – jak chcą inni – urlop.

Od ulicy, którą przyjechał autokar, odchodzi pod kątem prostym, tworząc z nią literę L, druga, biegnie wzdłuż brzegu morza. Od strony lądu flankuje ją kilka restauracji i tawern. Po jej drugiej stronie ciągną się należące do nich ogródki, stoły i parasole.

Obydwie „arterie” można przejść w 20 minut. – Kiedyś spotkałam pod sklepem paniusię w sukieneczce, kapelusiku, na wysokich obcasach. Pyta mnie, czy nie wiem, jak dojść do głównej ulicy. Odpowiadam, że to jest właśnie główna ulica. A ona: „Nie zrozumiała mnie pani, chodzi mi o deptak ze sklepami, restauracjami i takimi tam”. Wybierała się na spacer, żeby się pokazać, ale się rozczarowała, bo tu nie ma takich miejsc i takiego klimatu – tę anegdotę opowiada mi pani Iwona, młoda Polka mieszkająca w Kokkino Nero i prowadząca tu biuro z wycieczkami fakultatywnymi. Moja przewodniczka po Kokkino, które ze śmiechem nazywa „wiochą”.

Nie ukrywajmy, Kokkino Nero to nie luksusowy, czy choćby elegancki, kurort. To niemal odcięta od świata wioska ze skromnymi apartamentami i pensjonatami dla turystów, pomiędzy którymi natrafić można na zasłonięty płotem niedokończony budynek (zapewne jakiegoś planowanego pensjonatu), opuszczony placyk zabaw z rdzewiejącymi huśtawkami, zarastający trawą wrak samochodu. Klimat jak nad Bałtykiem 30 lat temu.

Pięć sklepów spożywczych, cztery tawerny, dwie piekarnie, dwóch rzeźników, pizzeria, klub nocny i bankomat. Ten ostatni zainstalowano dopiero w tym roku. Wmurowany jest w ścianę biura użyczonego polskim biurom podróży. Rezydenci Rainbow, Tęczy i Skarpy zgodnie egzystują obok siebie.

Do najbliższej apteki i posterunku policji jest 15 kilometrów. Do lekarza, przychodni i szpitala – 40 kilometrów.

Ten zestaw uzupełniają mobilne stragany, które codziennie zjeżdżają do Kokkino. Jeden przywozi melony, drugi wszystkie inne owoce i warzywa, trzeci – kwiaty. Zatrzymują się tam, gdzie są klienci. Melony po 1 euro za kilogram, niewielka skrzynka brzoskwiń (na oko 2 kilogramy) za 2 euro. Czereśnie, morele, arbuzy, śliwki, kabaczki, pomidory i wiele innych.

Polska tylko z nazwy

Jak mówi pani Iwona, w Kokkino Nero mieszka na stałe około 50 mieszkańców. Za to w sezonie przyjeżdża około 1000 letników. Na tyle przynajmniej szacuje liczbę miejsc w lokalnych hotelikach, pensjonatach, studiach i apartamentach. Jej rodzina prowadzi zresztą kilka z nich.

Kokkino Nero dorobiło się przydomku „polskiej wioski”, bo od dwudziestu lat klientami miejscowych pensjonatów, apartamentów i hotelików są głównie turyści z Polski. Z czasem miejscowi przedsiębiorcy dostosowali się do tego – polskie flagi w restauracji, przy wejściach do tawern menu po polsku i kilka słów powitania po polsku, które zna tu każdy sprzedawca, restaurator czy kelner. Na stałe mieszkają tu dwie Polki – pani Iwona i Magda. Jedna prowadzi biuro z wycieczkami fakultatywnymi i pomaga w sklepie teścia, druga zawiaduje tawerną. Na sezon przyjeżdża też kilka Polek do pracy w restauracjach, Grecy chętnie je zatrudniają, bo są pracowite, uśmiechnięte i… znają polski, a to w Kokkino Nero atut szczególny.

Powiedzmy sobie jednak od razu – na tym kończy się polski charakter Kokkino Nero. Żadnych schabowych, żadnego polskiego piwa czy wódki w sklepie, żadnej polskiej kiełbasy na grilla. Grecy jeszcze nie zwariowali, żeby sprowadzać takie rzeczy, kiedy mają własne specjały. Jedyne odstępstwo od tradycji z ich strony to pizzeria i cukiernio-piekarnia, w której serwuje się włoską kawę Illy. Poza tym królują souvlaki, mousaka, giros, buru buru, dorada z grilla, gotowane małże, smażona ośmiornica i inne owoce morza, ser feta, oliwki, pomidory, brzoskwinie, melony, oliwa, białe wino i ouzo.

Kino w hamaku

Atrakcje Kokkino Nero to morze, słońce, stosunkowo wąska kamienista plaża i druga, szersza z tak drobnymi kamykami, że prawie piaszczysta, chociaż też szara. Bogate w żelazo źródło wypływające z gór, którego woda gromadzona jest powyżej wioski w kamiennych zbiornikach, gdzie można zażyć leczniczej ponoć kąpieli, a także osiągalny po krótkim spacerze bizantyjski most i niewielki wodospad. Po drodze każdy wstępuje do malowniczego kościoła prawosławnego. Koniec atrakcji.

Aha, hotel Aqua Rosa ma niewielki basen, z którego mogą korzystać wszyscy chętni, jeśli tylko wykupią w barze jakiś napój, a wieczorami otwiera podwoje klub z muzyką do tańca – „King Size”. Teraz to już naprawdę wszystko.

Dla jednych to wszystko, czego potrzeba, żeby wypocząć. Innym jednak trochę mało. Z myślą o tych drugich biuro podróży Rainbow postanowiło ożywić senną atmosferę „wiochy”. Tak narodziła się idea „Polskiej strefy”. Na niewielkim placyku przy Aqua Rosie touroperator postawił sto kolorowych leżaków, dwa ogromne hamaki, stoły z krzesłami, nadmuchiwany ekran, kilka głośników i sprzęt do puszczania muzyki i filmów. Wynajął do prowadzenia co wieczór zabawy dwóch ludzi – didżeja i wodzireja. Na słupach przy drodze nakleił zaproszenia do zabawy. Tylko tyle i aż tyle.

O godzinie 18. Polska Strefa rozpoczyna działalność. Wodzirej głośno zachęca do odwiedzenia tego miejsca. Nie wszyscy jeszcze wrócili z plaży, niektórzy dopiero zbierają się na kolację, ale są już pierwsi goście. Wypożyczają warcaby, chińczyka, Scrabble’a, lub inne gry planszowe. Zawsze znajdzie się też ktoś, kto woli na pobliskim trawniku rozciągnąć mięśnie goniąc z rakietką badmintona za lotką lub rzucając talerzem frisbee.

Nie ma żadnych ograniczeń, nie ma żadnych biletów, opłat ani pytań, skąd kto przychodzi. Strefa jest otwarta dla wszystkich, a konferansjer zaprasza przechodzących. I już zapowiada film.

Zawsze o 19.30 zaczyna się projekcja. „Kiler”, „Kilerów dwóch”, „Chłopaki nie płaczą”, „Vinci”, lecą na zmianę z przygodami Jamesa Bonda w „Skyfall” czy z filmem „Diabeł ubiera się u Prady”. Chociaż jeszcze jasno i film słabo widać na ekranie, leżaki powoli się zapełniają, powodzeniem cieszą się też hamaki, na których szczególnie przyjemnie można się rozłożyć, nie tylko pojedynczo.

W kolejce do kiełbasy

Po filmie zaczyna się część wieczoru, budząca najwięcej emocji – konkurs! Zapada zmrok, na widowni publiczność gęstnieje. Codziennie program przewiduje inny quiz. Najwięcej zaangażowania wymaga „Wenus kontra Mars”, sprawdzian umiejętności kulinarnych (walczą dwie drużyny – męska i żeńska) i wiedzy o płci przeciwnej. Najwięcej śmiechu wzbudzają zawody w nadmuchiwaniu balonów i doprowadzaniu do ich pęknięcia przez siadanie na nich. Dużo emocji widać podczas konkursu śpiewania, karaoke. Temperatura rośnie, publiczność dopinguje drużyny lub poszczególnych wykonawców. Sił próbują starzy i młodzi. A wodzirej chętnie rozdaje nagrody zwycięzcom – gadżety od biura podróży: maty plażowe, torby, saszetki na pasku, wiatraczki na baterie, plecaki. Najwytrwalsi przychodzą codziennie, żeby skompletować sobie cały zestaw.

Ostatnim etapem wieczoru jest dyskoteka. Nawet ci, którzy wcześniej nie brali udziału w zabawie, teraz podrygują przy światowych przebojach. Na betonowym parkiecie pląsa kilkadziesiąt osób. Rodzice w średnim wieku wyciągają skrępowaną nastoletnią córkę, zakochana para dwudziestoparolatków bawi się, nie widząc świata poza sobą, cztery osiemnastoletnie przyjaciółki tworzą własne kółko, w centrum szaleje zaś grupa rześkich emerytów.

Pulsują kolorowymi światłami plastikowe kubiki. Z maszyny lecą kolorowe bańki mydlane. „Los chce ze mną grać w pokera/para para, ooo!/Raz szczęście daje, raz zabiera” – didżej wplata czasem między zagraniczne przeboje piosenki z repertuaru polskich zespołów disco polo. Czasem puszcza też dla równowagi „Greka Zorbę” – taniec wymagający trzymania się za ramiona integruje uczestników zabawy .

Podczas gdy pod ekranem trwa w najlepsze zabawa, na drugim końcu placu ustawia się kolejka do grilla (organizowany jest raz w tygodniu). Młody Grek wykłada na ruszt kiełbasę, przypominającą naszą białą. Dostarcza ją miejscowy masarz. Goście pochłaniają kiełbasę, ciekawi jej smaku. – Smaczna? – Smaczna, ale du..y nie urywo – śmieje się turystka ze Śląska.

O godzinie 23 muzyka milknie. Ale komu mało, może przenieść się do King Size’a, sto metrów dalej.

I tak życie w Kokkino Nero płynie według ustalonego rytmu – rano plaża lub całodzienna wycieczka fakultatywna (skorzystać można z wielu wyjazdów, od bardzo dalekich, do Aten, po bliższe, na Skiatos, do Meteorów, do podnóża Olimpu, na spływ kajakowy lub safari w górach), a wieczorem rozrywka w Polskiej Strefie.

Jest alternatywa

W Kokkino Nero rozmawiam z turystami. Większość jest tu pierwszy raz. Większość też wybrała tę miejscowość nie ze względu na jakieś szczególne jej walory, ale ze względu na niską cenę wakacji, jaką oferują Rainbow, Tęcza czy Skarpa. Co więcej, wielu nawet nie wiedziało o „polskim” charakterze tego miejsca, a tym bardziej o Polskiej Strefie. Są więc zaskoczeni.

Ernest, Szymon, Justyna, Paulina, Joanna, Emilia (30+) przyjechali spod Krakowa. W sumie tworzyli trzypokoleniową grupę (dziadkowie, rodzice, dzieci) złożoną z trzynastu członków kilku zaprzyjaźnionych rodzin, ale część jej uczestników już wyjechała. Ernest z żoną byli w Kokkino siedem lat temu, a teraz, kiedy nadarzyła się okazja, chętnie wrócili tu z przyjaciółmi. Tę okazję wypatrzyła Joanna, która pracuje w jednym z krakowskich biur podróży. Już we wrześniu zeszłego roku zawiadomiła towarzystwo, że można pojechać do Grecji na tydzień za 700, a na dwa tygodnie za 750 złotych od osoby.

To odcięcie od reszty świata Kokkino, jest dla krakowian atutem tego miejsca. – Czujemy się jak w Bieszczadach. Cywilizacja daleko i kiedy zapada mrok można obserwować świecące mocno na czarnym niebie gwiazdy. Jest cicho i spokojnie, to nam odpowiada – mówią.

– Jeździliśmy trochę po świecie: Fuerteventura, Teneryfa, Chorwacja, Korfu, Albania, Czarnogóra. Mamy więc porównanie i doceniamy Kokkino za to, że nie ma tu zadęcia i blichtru, jak w wypasionych kurortach. Lubimy ten grecki luz – wyjaśnia Ernest. Jak przyznaje, jest jeszcze coś, bez czego nie wyobrażają sobie udanych wakacji – smacznego lokalnego jedzenia. Dlatego, chociaż biuro podróży Rainbow oferuje możliwość wykupienia całodziennego wyżywienia, swoistego „all inclusive”, stołują się w miejscowych tawernach.

Jak poza tym spędzają czas? – Byliśmy na trzech wycieczkach fakultatywnych, kąpiemy się i biesiadujemy – opowiadają. Codziennie też można spotkać ich w Polskiej Strefie. Wypożyczają gry planszowe, czasem wezmą udział w konkursie lub przynajmniej poobserwują jego przebieg, potańczą.

Jak mówią, strefa nie miała dla nich znaczenia przy wyborze miejsca wypoczynku, ale ku ich własnemu zaskoczeniu, okazała się całkiem przydatna. – To rewelacyjny pomysł, jest gdzie wspólnie posiedzieć, pobawić się, zintegrować. Przymusu nie ma, ale jest alternatywa – mówią.

Danuta i Krzysztof (60+) przyjechali z Piotrkowa Trybunalskiego, w Kokkino Nero są pierwszy raz. Jak mówią, na emeryturze nadrabiają zaległości w zwiedzaniu świata. W ostatnich latach byli już w Chorwacji, Turcji i Hiszpanii. Do Grecji przyjechali właściwie przez przypadek. – Koleżanka zachorowała i musiała odstąpić wczasy za 1600 złotych dla dwóch osób – opowiada Danuta. – Dopłaciliśmy 110 złotych za zmianę nazwisk i przyjechaliśmy. Za tę cenę warunki mamy bardzo dobre.

Małżeństwo skorzystało już z okazji i wybrało się na wycieczki fakultatywne do Meteorów i na rejs na Skiatos. Danuta lubi tańczyć, wyciąga więc co wieczór męża do Polskiej Strefy, czasem obejrzą film. – Nie wykluczamy, że za rok tu wrócimy – deklarują.

Jak nie Kokkino to RODOS

Janina i Edward (60+) – ona recepcjonistka w przychodni, on kierowca autokarów z 40-letnim stażem – są na emeryturze. Pierwszy raz w Grecji. Za dwa tygodnie wypoczynku z wyżywieniem zapłacili we dwoje 3500 złotych. Wycieczkę wykupili jeszcze w październiku, u agenta turystycznego. Są zadowoleni z tej decyzji. – Zapłaciliśmy mniej niż byśmy musieli wydać nad Bałtykiem – ocenia Janina, i chyba wie co mówi, bo jest z Gdańska. – Poza tym wolimy na starość ciepłe morza, w zeszłym roku odpoczywaliśmy w Hiszpanii. Najbardziej cieszy ich jednak spokój i cisza w Kokkino Nero. – W Gdańsku mieszkamy przy hałaśliwej głównej ulicy. A tu nawet jednego samochodu – chwali Janina. – I telewizor nie chodzi cały dzień – dodaje ze śmiechem, ale i z wyraźną ulgą. – W domu mąż ogląda telewizor na okrągło, od rana, wszystko jak leci (Edward próbuje protestować).

Odpowiada im, że wszędzie mogą się porozumieć po polsku. – Za naszych czasów w szkole uczyli tylko rosyjskiego, a teraz już za późno na naukę angielskiego – mówią na usprawiedliwienie. Znają za to trochę słów po kaszubsku. – Wie pan, co to Yl? – pyta Edward, a widząc zdziwienie na twarzy rozmówcy, wykrzykuje triumfalnie: – Hel!

Kiedy wrócą z Kokkino Nero resztę wakacji spędzą „na Rodos”. – W Rodzinnych Ogródkach Działkowych Ogrodzonych Siatką – śmieje się Edward.

W zeszłym roku, po sześciu latach wakacji nad Bałtykiem, Patrycja i Mateusz (30+) z Krakowa „zdradzili polskie morze” i pojechali na urlop z trojgiem dzieci (dzisiaj w wieku 5, 10 i 12 lat) do Chorwacji. W tym roku zdecydowali się na Grecję. Mateusz instalatorem gazowym, Patrycja od niedawna pomaga w biurze. Jak podkreślają, mogli sobie pozwolić na ten wyjazd dzięki pieniądzom z programu 500+. Do Kokkino przyjechali z rodzicami Mateusza. – Pierwszy raz spędzamy wakacje bez gotowania, nie musimy stać przy garach! – podkreśla Mateusz. – Mamy wykupione wyżywienie, dzięki czemu wypoczywamy podwójnie. A jedzenie jest różnorodne i świeże, przy tym możliwość jedzenia na powietrzu, tuż nad morzem, jeszcze dodaje naszym wakacjom uroku.

Mateusz nie może się nacieszyć zorganizowanymi wakacjami. Wymienia inne atuty: opieka rezydenta („znalazł nasz bagaż, który się zawieruszył”), piwo nie droższe, a nawet tańsze niż w Polsce, na plaży nie trzeba się meldować o 8 rano i wykłócać o miejsce z sąsiadami, jak to bywało w Chłapowie, woda w morzu cieplejsza niż w Bałtyku, można się w każdej sprawie porozumieć po polsku, a Grecy są życzliwi. – To pierwsze nasze takie wakacje, ale na pewno nie ostatnie – zapowiada Mateusz.

Z Grekami idzie się dogadać

– Miała być Grecja i miało być budżetowo. Było nam obojętne, z jakim biurem podróży pojedziemy, byleby nie było to biuro (tu pada nazwa – red.), na którym się kiedyś sparzyliśmy – mówią Dominik i Mariola (20+) z Wrocławia . Oboje są chemikami, świeżo po studiach, podjęli niedawno pierwszą pracę. W internecie znaleźli dwa miesiące wcześniej ofertę odpowiadającą ich kryteriom. Dopiero na miejscu zorientowali się, co wybrali. Wielkość Kokkino nieco ich wystraszyła. Pogoda początkowo też – wiał silny wiatr, na niebie wisiały chmury, czasem padał deszcz. – Dlatego wykorzystaliśmy pierwsze dni na wycieczki do Meteorów i na Skiatos. Później się rozpogodziło, chodzimy więc na plażę, ale nie na tę kamienistą w samym Kokkino, tylko na piaszczystą, do oddalonej o pięć kilometrów Kutsupii (gr. Koutsoupia). Ludzi jest tam mało, mamy ją prawie całą dla siebie. Po zeszłorocznych wakacjach w Makarskiej w Chorwacji, gdzie było gęsto od turystów, to duża odmiana.

W tawernach zajadają gyros, mousakę, souvlaki, buru buru (papryka z serem na gorąco). – Podczas wakacji wolimy się odciąć od Polski, a tu na nasze powitania i grzecznościowe zwroty po angielsku, słyszymy polskie „dzień dobry” i „dziękuję”. To jednak wcale nam nie przeszkadza, nawet jest miłe.

A wieczorem? Wieczorami byśmy się zanudzili, na szczęście jest Polska Strefa, gdzie można potańczyć. To dla nas wybawienie. Do Kokkino już raczej nie wrócimy, bo chcemy zwiedzać inne miejsca, ale polecimy miejscowość naszym rodzicom, a nawet dziadkom. Polski charakter będzie im odpowiadał.

Codziennie w ogrodzie przed swoim apartamentem grilla urządza sobie grupa energicznych emerytów (60+) z Chrzanowa i Kętów w Małopolsce. Zaprzyjaźnili się z właścicielem obiektu, Konstantinosem. – Czujemy się u niego jak na wakacjach u wujka. Przychodzi do nas na grilla, bawi się z nami – relacjonują.

Chociaż nie znają języków obcych, dzięki charakterowi wioski „szło się dogadać z Grekami, bo umią trochę po polsku”.

Chrzanowianie szykują się już do powrotu do kraju, ale przez dwa tygodnie nie opuszczali żadnego konkursu ani dyskoteki w Polskiej Strefie. Wodzirej ich uwielbia, bo kiedy zapowiadał imprezę „w stylu latino”, oni przychodzili cali w kwiatach (stroje przygotowane z pomocą żony Konstantinosa), a kiedy tematem przewodnim było „white party” byli poprzebierani w białe stroje, przygotowane z wykorzystaniem prześcieradeł i… papieru toaletowego. – Bez strefy byłoby nudno – mówią i na wspomnienie wesołej zabawy wybuchają śmiechem.

Przed Kokkino Nero dwadzieścia razy wyjeżdżali tą samą paczką do Chorwacji. Zdradzili ją dla Grecji pierwszy raz i nie żałują. – W tym roku było nas ośmioro, ale za rok przyjedziemy w szesnaścioro – zapowiadają. – To były wczasy życia!

Autor był w Kokkino Nero w czerwcu na zaproszenie biura podróży Rainbow.

Autokar przeciska się wąską jezdnią w tunelu zieleni. Zjeżdża z wyżej położonej autostrady do schowanej w tej gęstwinie wioski. Przywiózł turystów z lotniska w Salonikach, teraz zatrzymuje się co sto metrów, przy poszczególnych pensjonatach, żeby wysadzić grupy zakwaterowanych tam gości. Ostatni przystanek – trzygwiazdkowy hotel Aqua Rosa nad samym morzem. Woda delikatnie obmywa kamienistą plażę.

Jesteśmy w Kokkino Nero. Po polsku w Czerwonej Wodzie, albo lepiej Rudawce. Nazwa wzięła się bowiem od płynącej środkiem strugi rdzawego strumienia wypływającego wyżej, na wzgórzach, których pas tworzy jakby mur za plecami Kokkino. Rdzawy kolor to naturalny efekt dużej zawartości rudy żelaza w wodzie.

Pozostało 96% artykułu
Biura Podróży
Za dużo turystów? Biura podróży mają z tym problem
Biura Podróży
TUI organizuje się na nowo. Cel: więcej klientów, produktów, usług i kierunków
Biura Podróży
PIT: Turystyczny Fundusz Pomocowy zamiast pożyczać pieniądze będzie je wypłacać
Biura Podróży
Prezes PIT: Ceny wycieczek mogą się dynamicznie zmieniać. Potwierdził to sąd
Biura Podróży
Fostertravel.pl: Touroperatorzy wiedzą, że mogą na nas polegać, to buduje zaufanie