Objuczony ogromnym plecakiem z całym ekwipunkiem na wielomiesięczną podróż po Indiach, z obowiązkową butelką wody mineralnej w dłoni, w krótkich spodenkach lub szortach, w mokrej od upału koszulce i z czerwoną od słońca twarzą wysmarowaną kremem do opalania, wzorcowy turysta przedziera się uliczkami Pahargandżu w Delhi. Tuż obok dworca kolejowego New Delhi, na Głównym Bazarze, który jest mekką obieżyświatów, szuka taniego hostelu za cztery, maksymalnie pięć dolarów, bo zazwyczaj jest studentem na tanich wakacjach na drugim końcu świata.
Globtroter zniecierpliwiony opędza się od tłumu naganiaczy oferujących noclegi, przegania tłum żebraków wyciągających ręce po jałmużnę. Frustracja bierze górę, ale nowicjuszom z pomocą przychodzą bardziej doświadczeni podróżnicy. Rozmowy toczą się wokół tanich noclegów, niedrogich knajpek i transportu; cen biletów kolejowych do Agry, gdzie znajduje się słynny Tadż Mahal i autobusów do Dharamsali, gdzie mieszka XIV Dalajlama. Nowicjusze uważnie słuchają rad, co jeść, żeby się nie zatruć, jak walczyć z komarami i gdzie panuje malaria. Ostatnio jednak najwięcej pytań dotyczy bezpieczeństwa.
W połowie grudnia 2012 roku, w Delhi wybuchły gwałtowne protesty po brutalnym gwałcie na 23-letniej studentce fizjoterapii. Młodzież i studenci protestowali przeciwko przemocy wobec kobiet i tzw. kulturze gwałtu. Zachodnie media szeroko relacjonowały protesty i na efekty nie trzeba było długo czekać. W marcu tego roku raport organizacji Assocham, połączonych izb handlu i przemysłu, ujawnił, że liczba turystów w Indiach, w pierwszych trzech miesiącach roku, spadła o jedną czwartą, w tym samych turystek o 35 procent.
- Jest bardzo, bardzo źle - załamuje ręce Noor M. Gagroo, właściciel biura podróży z delhijskiego Highland Travels. - Turyści masowo rezygnują z rezerwacji, a przecież mamy niezłą markę, jesteśmy polecani w przewodniku - dodaje rozglądając się bezradnie po pustym biurze. Prosi, by napisać, że Indie są bezpieczne.