Jadę przez kolejne miasta i miasteczka, wszędzie wszystko obklejone plakatami z uśmiechniętym premierem Binali Yildirimem, ulotki tańczą na wietrze, transparenty trzepoczą nad ulicami. "Evet!" - krzyczą z każdego zakamarka. „Evet"! charczą głośniki półciężarówek i busów, które co chwilę mnie mijają na trasie.
Przejechałem cały kraj od Edirne pod granicą Bułgarską, po Dogubayazit przy granicy z Iranem. Nie widziałem nawet najmniejszego przejawu „Hair". Ni plakatu, ani ulotki. Ba, nawet graffiti.
„Evet" czy „Hayir"? powtarzam do Ahmeta. Rozgląda się nerwowo i półgłosem odpowiada: „Hayir". Taki schemat powtarza się niemal zawsze przy tym pytaniu. Mam wrażenie, że jest ono w Turcji bardzo osobiste – poglądy polityczne to sprawa intymna, temat niewygodny. Wprawiam zawsze pytanych w zakłopotanie i zdziwienie. Jak to tak?! Od razu z grubej rury, jeszcze się nie przedstawiliśmy, a tu od razu taki ostrzał!?
Naturalnie częściej słyszę ciche, wypowiadane drżącym głosem „Hayir". Dlaczego? Bo siłą rzeczy rozmawiam raczej z ludźmi, którzy chociaż trochę znają jakiś obcy język, są więc wykształceni. To trzon opozycji, część społeczeństwa, która spędza sen z powiek prezydenta Recepa Taypa Erdogana.
Jak pokazują ostatnie sondaże Turcy są podzieleni w sprawie referendum dokładnie pół na pół. Ci mieszkający za granicą już zagłosowali - za kilka dni do urn pójdzie cała reszta.