Turyści zadepczą Ziemię

Masowa turystyka niszczy urodę świata, ale bywa, że niszczy i świat. Do 2020 roku wiele z najcenniejszych miejsc – zarówno cudów przyrody, jak i dzieł człowieka – zostanie w dużej części zniszczona wskutek nadmiernego napływu ludzi

Publikacja: 17.08.2013 11:11

Turyści zadepczą Ziemię

Foto: archiwum prywatne, Filip Frydrykiewicz F.F. Filip Frydrykiewicz

Zapadał zmierzch i z Angkor Wat do Siem Reap, hotelowego zaplecza starodawnych kambodżańskich świątyń, wyruszały jeden po drugim autokary, samochody i popularne w Indochinach odkryte łaziki, zwane tuktukami. Gdy obejrzałam się w miejscu, gdzie do głównej drogi dochodziła boczna, wiodąca z nie mniej imponującego zespołu Angkor Thom, oniemiałam. Nieprzerwany sznur pojazdów ciągnął się po horyzont jak jeden gigantycznych rozmiarów konwój. Setki samochodów, tysiące ludzi, którzy wnet rozpłyną się po hotelach, restauracjach, barach...

Kwintesencją turystycznej masówki wydawał mi się wcześniej wenecki plac św. Marka w sierpniu, gdy przez przelewający się tłum nie sposób przedrzeć się bez pomocy łokci. Albo florencka Galeria Uffizi. Albo też droga do Morskiego Oka, gdzie wędruje się jak w zwartej wojskowej kolumnie. To, co działo się w Angkor Wat, wymykało się jednak wszelkim wyobrażeniom. Dopiero później uświadomiłam sobie, że stan oblężenia nie był przypadkowy: akurat przypadał chiński Nowy Rok, stąd te nieprzebrane tłumy Chińczyków, Japończyków, Koreańczyków.

Co nie zmienia faktu, że trudno przy tej okazji nie postawić paru dość w gruncie rzeczy oczywistych pytań: czy zarówno dzieła rąk ludzkich, jak i cuda przyrody mogą wyjść z takiej opresji bez szwanku? Ilu uczestników przyjezdnej masy ludzkiej chłonie i przeżywa to, co widzi, a ilu znalazło się tam tylko dlatego, że taki był program wycieczki, no i po powrocie można się pochwalić zgrabną fotką na tle potężnych wież? Wreszcie, co z tego mają miejscowi? Czy obecność przybyszów ze świata jest dla nich błogosławieństwem, czy przeciwnie, jest jak plaga egipska? Ekolodzy dorzucą do tego pytanie o koszty dla środowiska: ile dwutlenku węgla trafiło do atmosfery w formie spalin z – przede wszystkim – samolotów, które zwiozły tu tę masę ludzi?

Dodatek do plaży

Niestety, nie każdy turysta zdaje sobie sprawę, że nasze odwiedziny w jakimś odległym kraju wywołują spore zmiany przede wszystkim w mentalności lokalnej społeczności – uważa Kajetan Gosławski, z wykształcenia biolog, z zamiłowania podróżnik, z zawodu pilot wycieczek, a przede wszystkim znawca Azji. – Teraz w modzie są wyjazdy do indonezyjskiej części Nowej Gwinei, Etiopii, Bangladeszu, Mongolii i Bhutanu. Te wszystkie kraje dopiero zaczynają zdawać sobie sprawę z zagrożeń, jakie niesie masowa turystyka. Z tego na przykład, że wiąże się z nią błyskawiczna unifikacja. I że budowane w pośpiechu drogi, hotele i restauracje zmieniają na niekorzyść wizerunek całego kraju.

Pytania o sens masowej turystyki, o jej znaczenie, czy zgoła potrzebę, formułowane są dzisiaj coraz bardziej otwarcie. Ale to coś nowego. Jeszcze całkiem niedawno nie było w zwyczaju mówić o turystyce krytycznie, wskazywać jej ciemne strony, wyrażać wątpliwości. Turystyka, również ta masowa, w równie masowym przekonaniu ma bowiem same zalety, i to dla wszystkich: jednym pozwala poznawać świat. Innym – zarabiać i lepiej żyć.

Problem w tym, że jeśli jest to prawda, to tylko połowiczna. Istotnie, dzięki turystyce można poznać świat. Ale czy wszystkim turystom naprawdę na tym zależy? Boom inwestycyjny w nadmorskich kurortach, jak świat długi i szeroki – od Meksyku przez Hiszpanię i Egipt po Indonezję – dowodzi, że masowe jest raczej zapotrzebowanie na wypoczynek w słońcu, na plaży, nad wodą i pod palmami.

Tym bardziej dotyczy to drugiego argumentu. Dochody, lepsze życie? Owszem, ale nie dla wszystkich i nie w takim wymiarze, do jakiego chętnie odwołują się organizatorzy wyjazdów. Lwia część zysków z turystyki trafia bowiem, jak wyliczono, wcale nie do miejscowych – w szerokim znaczeniu tego słowa, od państwa po mieszkańców wiosek – lecz do organizatorów turystyki: biur podróży, linii lotniczych, sieci hotelowych.

Oczywiście, dochody z turystyki to wszędzie w budżecie poważna pozycja, niekiedy tak znacząca, że perspektywa zastoju na tym polu traktowana jest jak katastrofa. Nie przypadkiem wszelkie niepokoje społeczne (Egipt, Tunezja), zjawiska kryzysowe (Grecja) czy katastrofy naturalne (tsunami w Azji) z punktu rodzą obawy. Czy nie odstraszą turystów?

Cywilizacja w zasięgu ręki

Czy jednak turystyka, jak dowodził niegdyś Francesco Frangialli, w latach 1998 – 2009 przewodniczący Światowej Organizacji Turystyki (UNWTO), jest rzeczywiście panaceum na biedę? Stanowi ona, twierdził Frangialli (trochę pewnie z urzędu) najważniejszy czynnik walki z ubóstwem, bo „dla większości krajów jest głównym towarem eksportowym, napędzającym tworzenie miejsc pracy, inwestycje i przemiany gospodarcze" (cytat za oksfordzkim miesięcznikiem „New Internationalist", marzec 2008).

Dla krajów tak, a dla ich mieszkańców? Jeżeli wierzyć znawcom tematu, zatrudnieni w obsłudze ruchu turystycznego z reguły zarabiają niewiele – ale jednak mają i pracę, i pewien skromny dochód. Gorzej, jeśli budowa infrastruktury turystycznej odbywa się, jak w Birmie, kosztem ludzi, wyrzucanych z ziemi, na której można postawić hotel czy zbudować drogę. Wielkie tsunami na Oceanie Indyjskim, które zmiotło z powierzchni ziemi wiele wsi i miast, tu i ówdzie też próbowano traktować jak okazję, by pod budowę zagarnąć ziemię – pustą, choć nie bezpańską.

Organizacje propagujące to, co nazywają uprawianiem turystyki etycznej, apelowały w swoim czasie, by omijać kraje, w których mają miejsce tego rodzaju praktyki i zakusy. Gdyby te apele potraktowano serio, ze światowej mapy podróży trzeba by wymazać bardzo wiele krajów. Spośród ludów południa Etiopii żaden nie jest tak znany jak plemię Mursi. Swą sławę – i stałe miejsce w prospektach biur turystycznych – zawdzięcza ono kobietom, ściślej: ich szczególnej ozdobie, jaką stanowią duże gliniane krążki zawieszone na dolnej wardze. Mursi wiedzą, co dziś znaczy tak czytelny znak rozpoznawczy. Choć więc w normalnym życiu ich kobiety wcale nie noszą krążków na stałe, coraz częściej robią to na użytek turystów.

Południe Etiopii to ziemia szczególna. Nie jest to miejsce dla masowego turysty, lecz dla amatora, który pragnie doświadczyć Afryki nieskażonej współczesnością. Nie ma tu standardowej infrastruktury turystycznej, hoteli ze wszystkimi wygodami, kuchni innej niż lokalna. Niektórzy twierdzą, że w Afryce to ostatnie już miejsce, do którego ciągle nie dotarła cywilizacja. Ale kobiety Mursi, i nie tylko one, już wiedzą, że za zdjęcie z krążkiem należy się datek. I to jest najlepszy dowód, że cywilizacja, ze wszystkimi jej ciemnymi – w tym wypadku – stronami jest na wyciągnięcie ręki.

– Rzesza ciekawskich, zwabiona przez biura turystyczne, zalewa różne „modne" kraje, powodując, że zaczynają się one szybko upodabniać do innych – opowiada Kajetan Gosławski. – Dzisiaj turyści, gdy tylko wylądują w Wamenie na Nowej Gwinei, są natychmiast zapraszani do neolitycznych wiosek, na komercyjne przedstawienia z tańcami, inscenizowaną walką i pieczeniem świni w piecu ziemnym. Na stepach Mongolii przy każdej właściwie napotkanej jurcie widać antenę satelitarną, a pasterz zagania swe stada koni, jeżdżąc za nimi na motorze. Odwiedzając wioski Torajów na wyspie Celebes, zwanej dziś Sulawesi, płaci się za wstęp, tak jak za wejście do muzeów-skansenów. Widzimy opustoszałe na co dzień kultowe miejsca, w których nikt już nie chce mieszkać.

Najlepszego pola obserwacji, co oznacza otwarcie granic przed turystami, a zatem i przed światem, dostarczają kraje, które przez lata, w różnym stopniu i z rozmaitych powodów – uwarunkowań politycznych, czy chęci trzymania się dawnych zwyczajów – były zamknięte dla obcokrajowców, a przynajmniej dla masowego ruchu turystycznego. Libia, Birma, Bhutan... Otwarcie bywa groźne. W ślad za turystami nadciągają żebractwo, pijaństwo, prostytucja, a także niebezpieczne dla ludów najbardziej izolowanych choroby, jakich wcześniej nie znano.

Kajetan Gosławski boleje nad Bhutanem, który odchodzi w przeszłość. Opowiada: – W tym królestwie, przez wiele lat całkowicie izolowanym, do niedawna nie było telewizji, Internetu i telefonów komórkowych. Turystyka była restrykcyjnie limitowana. Rocznie wydawano zaledwie 2000 wiz turystycznych. Kiedy 12 lat temu pierwszy raz pojechałem tam z grupą turystów, byliśmy wszyscy oszołomieni. Mam to jeszcze w pamięci: ciche, prawie bezludne uliczki, ludzie ubrani w piękne narodowe stroje, swoisty, niespieszny rytm codziennego życia – to wszystko napawało nas optymizmem i zmuszało do refleksji. W Thimphu, stolicy, było tylko jedno kino i dosłownie kilka skromnych hoteli. W ubiegłym tylko roku to unikatowne królestwo odwiedziło aż 40 tysięcy turystów i nietrudno sobie wyobrazić, co to oznacza.

Safari wśród ludzi

Prawdziwe poruszenie wywołało opublikowanie w ubiegłym roku przez brytyjski tygodnik „Observer" relacji z czegoś, co w sposób całkowicie czytelny nazwano „safari ludzkim". Od klasycznego safari, czyli obserwowania zwierząt w ich naturalnym środowisku, „safari ludzkie" różni się tylko tym, że przedmiotem obserwacji są ludzie. Oczywiście w środowisku naturalnym, u siebie – w wiosce, na targu, w strojach, a jeszcze lepiej bez, jeżeli ich nie noszą. Według „Observera" tego rodzaju specyficzne „wycieczki" do plemienia Bonda ze stanu Orissa i Jawara z Wysp Andamańskich organizuje kilka biur turystycznych w Indiach. Wystawianie tych ludzi niejako na pokaz urąga, zdaniem gazety, wszelkim zasadom przyzwoitości.

Czy to możliwe, by największe zagęszczenie drapaczy chmur w przeliczeniu na jednego mieszkańca było domeną nie Nowego Jorku, Dubaju czy szanghajskiej dzielnicy Pudong, lecz nadmorskiego kurortu? A jednak... Tym kurortem jest Benidorm na śródziemnomorskim wybrzeżu Hiszpanii. To miejsce straszne, ale wielu chyba to nie przeszkadza, skoro do Benidormu corocznie zjeżdżają setki tysięcy ludzi – na ciasną plażę, zatłoczone ulice, do dyskotek. Branża turystyczna potrafi wiele, nie tylko zbudować, ale i przekonać, że tak jest najlepiej.

Jeszcze pół wieku temu na miejscu dzisiejszych wieżowców, dwudziestopiętrowych i wyższych, stały małe rybackie domki. Trudno dziś w to uwierzyć. Ale za to nie da się zaprzeczyć, iż Hiszpanie to prawdziwi mistrzowie w niszczeniu własnego wybrzeża i własnej przyrody. W imię czego? Ani Grecy, ani Włosi, choć przecież także żyją z turystyki, nie utopili wybrzeża w betonie. Co nie zmienia faktu, że Benidorm ma w świecie wielu naśladowców. Weźmy Cancun. Kąpielisko na meksykańskim półwyspie Jukatan to również zbiorowisko potężnych hoteli, tym gorsze, że właściwie martwe. Nie może być inaczej, skoro każdy hotel zapewnia swym mieszkańcom wszystko, co jest potrzebne do pełni wakacyjnego szczęścia: od gotowych koktajli, nalewanych jak piwo z beczki, po serwis all inclusive. Po co kto miałby ruszać się z miejsca? Chyba że na obowiązkową wycieczkę do piramid Majów, na szczęście niedługą.

Takie miejsca po prostu nie mogą mieć żadnego miejscowego zaplecza. Przy systemie all inclusive, gdy wszystko, z drinkami włącznie, jest w cenie, tylko jacyś dziwacy mogą chcieć wydawać pieniądze na zewnątrz. W Cancun nie ma życia, bo nic – żaden bar, żaden lokal – się tu nie utrzyma.

Ale nie trzeba szukać tak daleko. Ktoś, kto w Bułgarii będzie starał się odnaleźć ślady i nastroje lat minionych, gdy kraj ten pełnił – skromnie, ale całkiem udatnie – rolę Riwiery świata socjalistycznego, srodze się zawiedzie. Nie ma już kameralnych, niewysokich hoteli, zniknęły zielone alejki. Nadmorskie miejscowości, brzydkie i bezładne, rosną w górę i niepowstrzymanie pełzną na boki. I nie wygląda na to, by ktokolwiek chciał i mógł proces ten zatrzymać. Turystyka to zbyt dobry interes.

Masowa turystyka niszczy urodę świata, ale bywa, że niszczy i świat. Autorzy raportu „Future of World Travel", opublikowanego kilka lat temu, przepowiadają, że do 2020 roku wiele z najcenniejszych miejsc – zarówno cudów przyrody, jak dzieł człowieka – dozna poważnych zniszczeń wskutek nadmiernego napływu ludzi. Zostaną, mówmy wprost, zadeptane. Do miejsc najbardziej zagrożonych autorzy zaliczają między innymi Ateny, wybrzeże Goa w Indiach i dolinę Katmandu w Nepalu. Dlatego uważają, że trzeba znaleźć sposób, by przewalające się tłumy jakoś zredukować. Tylko jak? Przez wprowadzenie dodatkowych opłat i podatków, podnoszenie kosztów podróży, a może nawet – pomysł oryginalny – zastosowanie czegoś w rodzaju ogólnoświatowej „loterii wakacyjnej": losowania prawa wstępu.

Wartość prawdziwej podróży

Jak uprawiać turystykę w sposób etyczny? I co w ogóle znaczy to modne dziś określenie? Niewątpliwie co innego dla ekologów, dla których najważniejszy aspekt to podróżowanie tak, by nie zanieczyszczać środowiska naturalnego, nie śmiecić, nie zużywać niepotrzebnie zbyt dużo wody, nie zostawiać po sobie żadnych widomych śladów. Co innego znaczy dla tych, którzy na uwadze mają przede wszystkim zachowanie spuścizny przeszłości i przekazanie jej następnym pokoleniom w nienaruszonym stanie. A może, jak sądzą inni, etyczne jest przede wszystkim podróżowanie w taki sposób, by każdemu, z kim się spotkamy, okazywać szacunek? Nie traktować nędzy egzotycznego świata jak malowniczego obrazka. Nie robić z tego widowiska. Nie patrzeć na nikogo z góry, zapomnieć o tym, że jesteśmy ze świata bogatszego – bo czy jest on przez to światem lepszym?

Kajetan Gosławski wie o tym doskonale. – Kompletnie niezrozumiała – opowiada – jest dla mnie powszechna chęć obdarowywania lokalnych mieszkańców. Tysiące kolorowych lizaków, długopisów, gum do żucia ląduje w wyciąganych do nas rękach dzieci. Gdy parę lat temu byłem z grupą turystów w Kenii, okazało się, że mieliśmy ze sobą tak wielką ilość gadżetów, że nie wiadomo właściwie było, co z tym wszystkim zrobić. W końcu ktoś wpadł na pomysł, by zawieźć je do jakiejś biednej wiejskiej szkoły. Jak wielkie było nasze zażenowanie, gdy zobaczyliśmy, że dzieci uczyły się pisać patyczkami na piasku... Czy worek kolorowych długopisów i mazaków to nasz jedyny wkład w rozwiązywanie tak zwanych lokalnych problemów?

Dlatego, dodaje, odwiedzając różne kraje, powinniśmy przyjąć postawę obserwatora. Nie brać udziału w wyścigu o zaliczanie modnych miejsc, jak to – nie ma co ukrywać – czyni bardzo wielu turystów, zatracając przy tym sens  i wartość prawdziwej podróży. Musimy przede wszystkim pamiętać, że w świecie, dalekim czy bliskim, jesteśmy gośćmi, musimy okazywać szacunek panującym tam zwyczajom – a wtedy jest szansa, że te przetrwają.

Zapadał zmierzch i z Angkor Wat do Siem Reap, hotelowego zaplecza starodawnych kambodżańskich świątyń, wyruszały jeden po drugim autokary, samochody i popularne w Indochinach odkryte łaziki, zwane tuktukami. Gdy obejrzałam się w miejscu, gdzie do głównej drogi dochodziła boczna, wiodąca z nie mniej imponującego zespołu Angkor Thom, oniemiałam. Nieprzerwany sznur pojazdów ciągnął się po horyzont jak jeden gigantycznych rozmiarów konwój. Setki samochodów, tysiące ludzi, którzy wnet rozpłyną się po hotelach, restauracjach, barach...

Pozostało 96% artykułu
Turystyka
Kompas Wakacyjny 2017: W Grecji Mitsis nie do pobicia
Turystyka
Kompas Wakacyjny 2017 pomaga w pracy agenta
Turystyka
Kompas Wakacyjny 2017: „Strelicje" pokonały „Ślicznotkę"
Turystyka
Turcy mają nowy pomysł na all inclusive
Materiał Promocyjny
Mity i fakty – Samochody elektryczne nie są ekologiczne
Turystyka
Włoskie sklepiki bez mafijnych pamiątek