Sky Club bankrutuje. Kilka tysięcy sfrustrowanych Polaków siedzi na walizkach w egipskich, greckich czy hiszpańskich ośrodkach. Zostali brutalnie zbudzeni z wakacyjnego letargu, niektórzy wyproszeni z hoteli, za które przecież zapłacili. Zdenerwowani, bo choć wykupili komfortową wycieczkę, nie stać ich na samodzielny powrót do kraju. To dotkliwe ukłucie dla turysty, który jeszcze wczoraj czuł, że świat należy do niego. Zaczynają się gorączkowe wysiłki władz, by sprowadzić turystów do kraju. A równocześnie medialna gorączka, bo pilnie trzeba znaleźć winnego.
Świat na przecenie
Chwilę później historia się powtarza – rozgoryczeni pasażerowie linii lotniczych OLT Express nie mogą wejść na pokład. Firma ląduje, zanim na dobre wystartowała. Klienci są zszokowani. Oskarżony znajduje się od razu – to Amber Gold. Analitycy rynku turystycznego uspokajają: mamy do czynienia z odosobnionymi kłopotami kilku firm. O lawinie nie ma mowy, turystycznego krachu nie będzie.
Jest inny – załamanie marzenia o tanich podróżach. A dokładniej, rozpowszechnionego, choć bezpodstawnego przekonania, że one powinny być tanie. 20 lat kapitalizmu i konsumpcji nauczyły Polaków polowania na okazję. Wypatrujemy przecenionych produktów, poszukujemy promocji, ba – żądamy ich. Brak sezonowych obniżek, oferowanych przy zakupie upustów i bonusów, odbieramy jako nieprofesjonalne, lekceważące, wręcz niestosowne. Zakładamy, że każda „szanująca się" firma może nam zaoferować coś taniego. W zaniku jest myślenie, że producent czy usługodawca prawdziwie szanujący siebie i klienta wytwarza dobra wysokiej jakości, a te muszą kosztować.
Ci sami klienci OLT Express, którzy nie posiadali się ze zdziwienia, gdy linie upadły, wcześniej bez zastanowienia kupowali ich bilety za kilkadziesiąt złotych – niedorzecznie, irracjonalnie tanie. Jeśli radość z niskiej ceny całkiem ich nie zaślepiła, tłumaczyli sobie, że firma dokłada do interesu, by pozyskać pasażerów i później wyjść na swoje. Takie zabiegi oglądamy przecież wszędzie: nowe usługi, by przyciągnąć rozpieszczanych klientów, muszą być śmiesznie tanie.
Jedną z tych usług stały się podróże. Do 1989 r. były w Polsce marzeniem i synonimem luksusu. Nie tylko finansowego, przede wszystkim cywilizacyjnego. Przekraczanie granic, bywanie w świecie, kontaktowanie się z innymi realiami i sposobami myślenia były bodaj największym przywilejem, jednoznacznie kojarzonym z rozwojem osobistym, poszerzaniem horyzontów, wysoko cenionym obyciem. W wolnej Polsce znaczenie podróży skarlało, a przełożenie doświadczeń zagranicznych na kształtowanie postaw nie jest już tak jednoznaczne. Otwarcie granic – jako hasło polityczne i symbol ambicji całego społeczeństwa – miało nas dosłownie łączyć ze światem. Jednak podsumowując 20 lat polskiej turystyki, można powiedzieć, że masowo zbliżyliśmy się do niego przede wszystkim jako klienci, nie jako jego kosmopolityczni obywatele. Błyskawicznie nauczyliśmy się używać świata, nie zaś zaznawać go. Podróżowanie, które miało oznaczać poznawanie i zmianę sposobu myślenia, okazało się biznesem umacniającym stereotypy i oddalającym od rozumienia złożonej rzeczywistości.