Wczoraj lokalny sąd w mieście Minja w środkowym Egipcie skazał na śmierć 529 osób związanych z Bractwem Muzułmańskim – organizacją teraz nielegalną i nawet uznawaną przez władze za terrorystyczną, a jeszcze kilka miesięcy temu rządzącą w tym kraju. Głównym zarzutem, który im postawiono w błyskawicznym procesie (zaczął się w sobotę), było zabicie oficera policji podczas zamieszek antyrządowych w zeszłym roku.
W tej sprawie wszystko jest „naj". To przede wszystkim najmocniejsze uderzenie w islamistów z Bractwa Muzułmańskiego od czasu odsunięcia od władzy wywodzącego się z tej organizacji prezydenta Mohameda Mursiego, do czego doszło na początku lipca ubiegłego roku. Odkąd armia obaliła Mursiego, zaczęła wraz z nowymi władzami cywilnymi i sądami wymierzać Bractwu kolejne ciosy. Do więzienia trafili Mursi i setki liderów organizacji, setki ich zwolenników zginęło podczas rozganianych przez policję wieców i demonstracji.
Spychano Bractwo do podziemia. Zamknięto jego siedziby, pozbawiano je majątku, zajmowano konta. Aż w końcu zeszłego roku tymczasowy rząd, współpracujący z armią, która obaliła Mursiego, ogłosił, że Bracia Muzułmanie stali się terrorystami, bo przekroczyli wszelkie granice, organizując zamachy, a wcześniej, gdy rządzili, spiskując z obcymi siłami, przedkładając sprawy islamu nad sprawy Egiptu i nawołując do przemocy.
Najważniejsza organizacja islamistyczna na świecie została całkowicie wyjęta spod prawa, do więzienia można trafić za udział w zwołanych przez nią demonstracjach, a nawet za posiadanie ulotek.
A jeszcze w 2012 roku była to najpopularniejsza organizacja w Egipcie. Powołana przez nią Partia Wolności i Sprawiedliwości wygrywała wszystkie możliwe wybory po rewolucji egipskiej, która obaliła w lutym dyktatora Hosniego Mubaraka.