Wybuchły one w poniedziałek, prawie równo siedem lat po rozpoczęciu rewolucji, która doprowadziła do obalenia dyktatora Zina al-Abidina Ben Alego. Tunezja jest jedynym arabskim krajem, w którym po buntach 2011 roku można mówić o zwycięstwie demokracji. Jednak boryka się on z trudnościami gospodarczymi.
– Mamy bez wątpienia kryzys ekonomiczny, rząd musiał przyjąć oszczędnościowy budżet na 2018 rok, a to oznacza podniesienie cen i podatku VAT. Wizja pogorszenia się standardu życia i pogłębiającego się bezrobocia stała się powodem protestu – tłumaczy „Rzeczpospolitej” Ahmed Abderrauf Unajes, emerytowany dyplomata, który był szefem tunezyjskiego MSZ zaraz po obaleniu Ben Alego.
Jak twierdzi były szef dyplomacji, władze mają dowody, że do nowej rewolucji wzywał wpływowy biznesmen powiązany z dawną dyktaturą, który od kilku tygodni siedzi w więzieniu za przewodzenie wielkiej siatce korupcyjnej.
Nie oznacza to, że była to próba kontrrewolucji, ludzie dawnego reżimu (poza najbliższym otoczeniem dyktatora, który żyje na uchodźstwie w Arabaii Saudyjskiej) normalnie funkcjonują w polityce. Stworzona przez nich świecka partia Nida Tunis wygrała z dużą przewagą ostatnie wybory w 2014 roku i współtworzyła rząd, który wsparło też największe islamistyczne ugrupowanie, Nahda.
Nahda, która opowiedziała się za rozdziałem państwa i meczetu, jest krytykowana przez radykalnych islamistów.