Pewne miasto zrobiło na mnie ostatnio wrażenie wręcz szokujące. To miasto to stary, poczciwy, zacny Kraków.
Nie byłem w nim kilka lat i okazało się, że przegapiłem zmianę, która jest jednocześnie imponująca i bolesna, w zależności od punktu widzenia. Wawel stoi, jak stał, hejnalista macha z okienka nad Rynkiem, a smok wawelski od czasu do czasu bucha ogniem nieopodal swej jamy. Ale nie widziałem jeszcze na własne oczy miasta, które w ciągu tak krótkiego czasu tak diametralnie zmieniłoby swój charakter. Scenografia jest ta sama, ale spektakl, jaki się w niej rozgrywa, już zupełnie inny. Dawna stolica Polski znajduje się obecnie pod okupacją. A okupantami są turyści.
Oczywiście, bywali w Krakowie od zawsze. Miasto żyło z nimi w symbiozie, nie zatracając swej istoty. Turyści pielgrzymujący na Stare Miasto stanowili dodatek, sympatyczną przyprawę dopełniającą koloryt tego miejsca. Kraków z lat 90. ubiegłego wieku, który znam najlepiej, może był ciut powolny i napuszony, ale był sobą. Miastem „Tygodnika Powszechnego" i Piwnicy Pod Baranami, gdzie artyści i intelektualiści panoszyli się w sposób nieco pocieszny, ale mogli sobie zadzierać nosa, bo byli u siebie. To mocne „ą" i akcentowane „ę" było tyleż drażniące, co powabne, zwłaszcza gdy profesor Woźniakowski przechodził z francuskiego na włoski, nawet tego nie zauważając. Niektórzy się tam męczyli i czmychali do Warszawy, narzekając na ciasnotę i powtarzalność tego miejsca, w którym Jan Maria Rokita (albo inny Syryjczyk) zawsze o tej samej porze siedział w tej samej knajpie na Rynku i pił tę samą kawę.
Dziś tego Rokity ani nawet rosłego Syryjczyka nie dałoby się dostrzec, żeby się nim znudzić albo go wyśmiać. Nie dałoby się, bo po prostu zniknąłby w tłumie turystów. To ich miasto, a nie Świetlickiego, Treli czy Stuhra. Centrum Krakowa nie jest już sercem tego miasta. Zostało wyrwane i rzucone na pożarcie Angolom z niższej klasy w charakterze zakąski do taniego piwa. Słyszałem o hordach piegowatych rudzielców, którzy noc w noc zarzygują największy plac średniowiecznej Europy, ale sądziłem, że to wyolbrzymione, przekoloryzowane opowieści szerzone przez krakowskich snobów. Tymczasem nie ma w tym krzty przesady. W weekendowe poranki Stare Miasto, skrząc się drobinami potłuczonych butelek, wygląda, jakby przed chwilą skończyła się tam impreza sylwestrowa, ale tak się dzieje nie raz w roku, ale trzy razy w tygodniu. Mieszkanie w takim miejscu jest dla normalnego człowieka po prostu niemożliwe. Ja przynajmniej po dwóch nocach miałem troszkę dość pijackich śpiewów cichnących dopiero o świcie. Nic więc dziwnego, że większość dawnych mieszkańców okolic Rynku czmychnęła poza Planty, przekształcając mieszkania w zabytkowych kamienicach w apartamenty do wynajęcia dla tych, którzy zmusili ich do ucieczki. Tak właśnie turyści opanowali ich miasto. To oni nim rządzą.
Parę lat temu widziałem w Lizbonie napis na domu: „Tourism is terrorism". Dopiero w Krakowie zacząłem rozumieć, o co chodziło jego autorowi. Żebym był dobrze zrozumiany – w Krakowie bawiłem się wraz z rodziną fantastycznie. Dbano o mnie, głaskano, traktowano jak półboga, przejmując się jedynie moją wypłacalnością. Gdybym chciał zrobić kupę pod pomnikiem Mickiewicza, pewnie dostałbym w nagrodę oklaski, a miejski Facebook opublikowałby informację: „Ostatni raz Igor Zalewski bawił się równie dobrze w londyńskim Soho". To naprawdę był świetny weekend we wspaniałym europejskim mieście i chętnie go powtórzę, ale ponieważ pamiętam ten dawny Kraków, trochę mi przeszkadzało, że wszyscy mi się podlizywali, zamiast – jak kiedyś – łypać na mnie z góry. No jak nie w Krakowie. Miasto skapitulowało i – jakby to ująć – przestało się cenić. I to było dosyć przykre.