Enter Air jest w 100 proc. biznesem prywatnym, kierowanym przez właścicieli, bo wtedy można zapewnić pełne zaangażowanie i dbałość o koszty oraz wpływy. Często widzi się biznesy robione za cudze pieniądze. Takie przedsięwzięcia szybko się wywracają, bo dla zarządzających ważne staje się, jakie mają gabinety i samochody służbowe, a nie jakie są wyniki firmy.
Jaki jest polski rynek lotniczy?
Jest niesłychanie wrażliwy na cenę, chyba najbardziej w Europie. Stąd popularność przewoźników najtańszych, takich, którzy wchodzą na rynek i chcą zwrócić uwagę niskimi cenami.
Ale w tym biznesie nie ma czarów, cena musi pokrywać przynajmniej koszty zmienne. Przelot nie może kosztować 100 zł. OLT Express powinien kasować za bilet trzy razy więcej, żeby przewozy były rentowne. To, co dzisiaj pobierają za bilet LOT czy Eurolot za przeloty po kraju, jest właściwą ceną. Przy tym ceny muszą być na takim poziomie, żeby ludzi było stać na bilety, czyli marża musi być naprawdę minimalna.
Powiedział pan: inaczej prowadzi się biznes, kiedy linie bankrutują. Teraz bankrutują. Jakie zmiany wprowadził pan w Enter Air, aby przetrwać?
Przewozimy około półtora miliona pasażerów rocznie, czyli jedną trzecią tego, co LOT z Eurolotem. Enter Air mieści się w kilku pokojach – pracuje tu około 40 osób, a cała firma, łącznie z załogami i pilotami, liczy trochę ponad 300 osób. LOT z Eurolotem zatrudnia osiem, dziewięć razy więcej.